piątek, 25 grudnia 2015
wtorek, 22 grudnia 2015
Żeby spokojne mieć Święta
Wszelkie święta związane
tradycyjnie z przygotowywaniem jedzenia i wspólnym jego spożywaniem to zazwyczaj
utrapienie dla wszystkich odchudzających się i myślących o odchudzaniu.
Dominują podejścia „znowu przytyję” albo „znowu nic nie zjem”. Można jednak
przetrwać bez wyrzutów sumienia, nie tracąc nic z atmosfery rodzinnej
uroczystości.
1. Nastawienie przede wszystkim.
Jeśli o Świętach myślisz jako o
kolejnej okazji do przekonania się czy masz silną wolę w starciu z niezrównanymi
pierogami mamy, to nie wyluzujesz się przy stole. Cały czas będziesz się
sprawdzać. Wtedy, nie dość, że ciąg zdarzeń będzie wyglądał mniej więcej tak: „Ha! już minęło 15 minut, a ja wciąż ich nie
ruszyłam! Ależ jestem silna, ależ jestem dzielna. Ależ one są piękne, a jakie
smaczne. Ojej.”, to jeszcze nie nacieszysz się obecnością bliskich. Zresztą
założenie świątecznych spotkań jest takie, że siadamy do stołu z rodziną,
rozmawiamy o miłych rzeczach, składamy sobie życzenia, itp. Możesz zakładać, że
obecność bliskich nie jest Twoim marzeniem, bo martwisz się, że rodzina nie zrozumie
Twoich zmagań z jedzeniem. Pamiętaj, że tak naprawdę nie musisz się nikomu
tłumaczyć ze swoich pobudek. Tylko Ty decydujesz, co o Twoich planach
żywieniowych na te dni będą wiedzieć trzecia żona brata, teściowa i
ciotka-której-nigdy-nie-lubiłaś.
2. Planowanie, planowanie i jeszcze raz planowanie.
Z reguły wiemy, co pojawi się na
stole (choć nie zawsze mamy na to wpływ), wiec przed godziną zero możemy wybrać
jedną z dwóch podstawowych strategii uczestnika biesiady: walczącego o
różnorodność i walczącego o dokładność. W skrócie: albo jesz wszystkiego mało
(łyżka wazowa zupy, jeden pierożek, łyżka kutii – mikroskopijne jak przystaweczki,
a czasem i dania główne, w ekskluzywnej restauracji) albo standardowe porcje 2
potraw.
Warto jednak pamiętać, że okres
przedświąteczny i wigilia wiążą się najczęściej z wytężoną pracą w kuchni. To
sprzyja z jednej strony ciągłemu podjadaniu, a z drugiej zapominaniu o
konkretnych posiłkach. Bywa, że nie jemy nic, bo przecież „potem będzie
wystarczająco dużo jedzenia”. W efekcie wieczorem pochłoniemy wszystko, co
zaplanowaliśmy i to, czego nie zaplanowaliśmy też.
Nie zaczynaj więc pracy bez
śniadania (nie, kawa to nie śniadanie). Co 3-4h zjedz normalny posiłek, choćby
to miało być coś, co potem pojawi się na stole wigilijnym. Wtedy jest mniejsza
szansa, że będziesz cały czas podjadać, a poziom głodu wieczorem nie zmusi Cię
do robienia rzeczy, których potem będziesz żałować. ;)
3. Przygotowanie pola bitwy.
Psychika to jedno, ale środowisko
fizyczne również musi być odpowiednio przygotowane. Na jednych działa trik ze
stosowaniem mniejszych talerzy (bo wtedy wydaje się, że porcja jest większa),
jeszcze inni przygotują sobie czarną zastawę, bo ciasto podane z takiej wydaje
się bardziej gorzkie. Największym sprzymierzeńcem człowieka jest jednak jego
lenistwo. Nie bardzo chce nam się sięgać po rzeczy, których nie mamy pod ręką. Zatem
- im dalej od Twojego krzesła będzie stać Potrawa, Której Najbardziej Się
Obawiasz, tym mniejsza szansa, że zjesz więcej niż pozwala Ci sumienie.
Krewny Cię denerwuje, a
jednocześnie masz władzę nad ustawieniem stołu? Podstaw mu pod sam nos potrawę,
wobec której jest bezbronny. :)
Zaskoczyła Cię rozmaitość
pierogów na stole i zjadłaś/-eś więcej niż planowałaś/-eś? To nie dramat!
4. Wielkie poruszenie.
Umyj naczynia, zabierz
psa/dzieci/żonę/rodziców na spacer. Wszystko, co odbiega od standardu zalegania
przed telewizorem i oglądania Kevina i co zajmie Cię na dłużej niż pół godziny.
I tyle. Im lepiej odżywiasz się
na co dzień, tym mniejszym problemem będzie trzymanie się swoich zasad w czasie
Świąt, pamiętaj więc, że to nie czas na liczenie kalorii czy wprowadzanie
rewolucji w swoim sposobie odżywiania. Niech będą smaczne i spokojne! :)
poniedziałek, 14 grudnia 2015
Gdyby babcia miała drucik...
14 XII o godz. 17.00 będzie można mnie usłyszeć!
Zapraszam do ustawienia odbiorników na 91,6 FM i wysłuchania audycji Singiel w mieście spotkań na antenie Akademickiego Radia LUZ. Temat przewodni: związki-ciało-jedzenie, czyli romanse okiem dietetyka. Będzie o seksie, więc warto słuchać. ;)
A z długiej dość nieobecności na swoim własnym blogu wytłumaczę się później. ;)
poniedziałek, 27 lipca 2015
Dziewięćdziesiąt jeden procent
Każdy bywa
kiedyś u lekarza, wiele osób trafia do psychologa lub dietetyka. Do psychologa
pewnie mało kto się przyznaje, bo wiadomo – 91% ludzi w Polsce jest
szczęśliwych, tak przynajmniej twierdzą Sondaże. Pozostałe 9% prawdopodobnie
w ogóle nie jada słodyczy.
Jeśli byliście,
to zastanawialiście się kiedyś, jaka droga doprowadziła dietetyka/psychologa/lekarza
do tego, co teraz robi? Każdy człowiek ma naturalną skłonność do przypisywania
innym pewnych cech na podstawie tego, co widzi (i wyjaśniania, dlaczego ktoś
wydaje nam się sympatyczny, profesjonalny, itp.), więc jestem pewna, że tak.
Jeśli
trafisz kiedyś do młodego psychologa lub dietetyka w poradni/w prywatnym
gabinecie, to zanim ocenisz jego pracę, wiedz o nim, że:
· prawdopodobnie boleśnie zderzył się z
rzeczywistością, w której miejsc pracy jest szalenie mało i są nędznie
opłacane, podczas gdy coraz więcej jest ludzi otyłych, zestresowanych, nie
radzących sobie z rzeczywistością, samotnych, długotrwale bezrobotnych (o
ironio!), chorych przewlekle – a więc potrzebujących pomocy takiego
specjalisty; zatem...
· ...niejednokrotnie zmuszony jest do prowadzenia
działalności gospodarczej, w której panuje zasada: „nie masz z czego opłacić ZUSu
– masz pecha” (choć oczywiście działalność ma też pewne zalety);
· dostaje wysypki na dźwięk słowa „wolontariat”,
bo z reguły ma ich już wiele za sobą;
· często tłumaczy, że nie jest wielbłądem i ma
uprawnienia do wykonywania swojej pracy, co nie jest proste przy braku ustawy
regulującej zawód lub przy ustawie, która praktycznie nie funkcjonuje;
· codziennie tłumaczy, że trenerka fitness z
wiedzą żywieniową z internetu ani osoba po kursie psychotroniki nie są
dietetykiem ani psychologiem;
· jest w tej poradni/gabinecie dla dobra swojego
pacjenta, wbrew wszystkiemu i wszystkim – rodzinie, która już dawno przestała
liczyć, że darmozjad „się zwróci”, albo znajomym, którzy poszli w miejsca luźno
związane z zawodem, żeby mieć pracę inną niż nieistniejąca lub żenująco płatna...
i patrzą na niego ze współczuciem;
· czeka na nową ustawę o zawodzie
psychologa/ustawę o zawodzie dietetyka, a jednocześnie obawia się, że wpędzi go
ona w jeszcze większe kłopoty.
Czemu tak dramatycznie? Czyżby psycholodzy i dietetycy stanowili te
niepokorne/roszczeniowe 9%, które nie deklaruje poczucia szczęścia w ankietach?
Z moich obserwacji wynika, że sporo młodych osób, być może nie tylko w tym
kraju, ma podobne nastroje. Tutaj jednak dodatkową komplikacją jest specyfika zawodów,
które, ze względu na koncentrację na osobach z problemami zdrowotnymi, wiążą
się z dużą odpowiedzialnością i ilością obowiązków niejednokrotnie
niewspółmierną do wynagrodzenia. Znalazłam niedawno ofertę dla psychologa na
pół etatu we Wrocławiu. Minimum 2 lata
doświadczenia, obowiązków od metra, papierów do przedłożenia tyleż samo i...
pensja minimalna. To tyle w kwestii poważnego traktowania tego zawodu. Jako
pomoc kuchenna lub personel sprzątający można zarobić więcej, a jednocześnie do
wykonywania takiej pracy wcale nie trzeba spędzać 5 lat na uczelni. :)
Psycholodzy po
latach dojrzeli, by przyspieszyć prace nad nową ustawą o tym zawodzie. Dietetycy
też walczą o poprawę swojej sytuacji zawodowej przez stworzenie dokumentu, w
którym będzie jasno napisane, kto może się posługiwać tytułem dietetyka. Działania
te mają na celu poprawę sytuacji osób wykonujących te zawody w Polsce.
Jest nad czym
pracować. Bez jednoznacznego określenia, kto jest kim, trudno znaleźć pracę. Znalezienie
etatu w tych zawodach przypomina spotkanie jednorożca, a etat za godne
pieniądze to różowy jednorożec z podświetlanym rogiem i puchatym ogonkiem. Ale
czemu znowu o tych pieniądzach i to jeszcze w kontekście fantastyki? Dlatego,
że niejednokrotnie słyszę nawet od przedstawicieli moich zawodów, że należy „wyrzec się postawy roszczeniowej i
przekonania, że za mniej niż 2 tysiące nie będę pracować”. Trochę ze
względu na to, że są to zawody „quasi-misyjne”, a trochę dlatego, że
znalezienie pracy za wyższą stawkę w niektórych sektorach graniczy z cudem. OK,
czasem trzeba nagiąć się do warunków, ale podobno
żyjemy w Europie, a nie w państwie trzeciego świata. Nigdy nie zrozumiem
uznawania za normę sytuacji, w której korzystniejsza finansowo jest praca w
Żabce (przy dużo mniejszej odpowiedzialności) niż w tych zawodach. Niestety, ze
względu na niski prestiż zawodów, brak uregulowań prawnych i dostępność
śmieciowej wiedzy w internecie czy w gabinetach „specjalistów” po
kilkudziestogodzinnych kursach, ludzie nie myślą o godnym wynagrodzeniu dla
dietetyka czy psychologa jako o szansie na właściwą jakość usług.
Ponadto, w
nowej propozycji ustawy o zawodzie psychologa szykuje się m.in. wymaganie
stałego dokształcania się, obowiązkowej przynależności do samorządu, bycia
przez rok pod superwizją bardziej doświadczonego psychologa (staże nie będą
organizowane). To wszystko będzie kosztowało psychologa, a w szczególności
młodego, worek pieniędzy. Samorząd zawodowy miałby pomagać w przydzieleniu i
opłaceniu opiekuna (superwizora) dla młodego psychologa. Nie gwarantuje to
jednak pracy (z płacą choćby minimalną), w której psycholog przez rok zdobywałby
doświadczenie, omawiając następnie swoją pracę z bardziej doświadczonym
psychologiem. Krótko mówiąc – jeśli nie masz pracy, to nie masz za bardzo czego
superwizować, a także za co żyć. Przeciwnie, w tej chwili są dostępne staże
odpłatne i to się pewnie nie zmieni. Płacisz za to, że wykonujesz swoją pracę
pod kontrolą kogoś doświadczonego. Czyż to nie fantastyczna propozycja?
Wiem, że
większość moich Czytelników to specjaliści, więc powiem tak: jeśli środowisko
psychologów nie będzie walczyć o zmianę swojej nędznej sytuacji, to nałożenie
dodatkowych, choć słusznych, wymagań ustawowych na adeptów tej sztuki
(doskonalenie zawodowe – być może na własny koszt, składki z racji obowiązkowej
przynależności do organizacji, koszty wpisu na listę psychologów) będzie
gwoździem do ich trumny. Kelnerowanie po nocach, żeby zarobić na wszystkie
daniny może i jest dowodem zaradności, ale nie działa korzystnie na jakość
usług. Co ważne, niektóre towarzystwa psychologów także zwracają uwagę na
trudne położenie finansowe psychologów, utrudniające im rozwój zawodowy.
Pozostaje pracować nad zmianą tej sytuacji i nawoływać do głębokich zmian w
systemie opieki zdrowotnej, bez których powstające ustawy mogą być bezużyteczne
lub nawet szkodliwe (mimo że teoretycznie mają one służyć pacjentom).
Celem ustawy o
zawodzie psychologa powinno być przede wszystkim zabezpieczenie, by psychologami nie nazywali się ludzie po krótkich
kursach, jakiejś psychotronice czy parapsychologii i zapewnienie prawdziwym
psychologom wsparcia w profesjonalnym wypełnianiu swojej misji. To samo będzie dotyczyło
dietetyków, gdy przejdziemy (kiedyś) do regulowania zawodu.
Jednocześnie, jako
że piszę też do pacjentów, chciałabym, żeby każdy, kto korzysta z usług
psychologa czy dietetyka miał świadomość, że to, co opisałam powyżej, odbija
się przede wszystkim na nim. Nic się nie zmieni, jeśli także pacjenci nie będą
sygnalizować, że profesjonalna opieka dietetyczna czy psychologiczna jest
potrzebna, a słabo dostępna (w przypadku dietetyki, najczęściej nierefundowana).
Specjalista musi mieć gdzie wykorzystać to, czego się nauczy i mieć zaspokojone
podstawowe potrzeby, żeby w trakcie wizyty mógł skupić się tylko i wyłącznie na
swoim pacjencie. Czego nam wszystkim, niezależnie od deklarowanego poziomu
szczęścia, życzę. Inaczej nie będzie komu zadawać pytań sondażowych.
niedziela, 19 lipca 2015
Nabierając rozmachu (+ na co mi dzienniczki żywieniowe)
Czytelnicy, którzy śledzą facebooka z pewnością już wiedzą o nowych powiązaniach Nutripsychologii. Tych, którzy gardzą tym portalem społecznosciowym i tam nie zaglądają, z przyjemnością informuję, że nawiązałam współpracę z Medfeminą – Centrum Zdrowia Kobiety, mieszczącym się przy Kukuczki 5 (boczna Borowskiej).
Wszystkie Panie mają
zapewnione wsparcie psychologiczne. Rozmowa z psychologiem może być niezwykle
przydatna także podczas leczenia przewlekłych chorób, starania się o dziecko, poporodowego
obniżenia nastroju (znanego szerzej jako baby blues), utrudnionego wchodzenia w
relacje intymne. Jednocześnie, jako dietetyk, będę się zajmować przede
wszystkim pacjentkami ciężarnymi, ale nie tylko. Wizyta u dietetyka jest
wskazana w okresie prekoncepcyjnym, aby jak najlepiej przygotować organizm do rzeczywistości
ciąży i porodu. Bywa nieodzowna przy staraniach o dziecko, skomplikowanych np.
przez nadmierną masę ciała, insulinooporność, itp. Z pewnością znajdą dla
siebie rozwiązania Panie z zespołem policystycznych jajników, problemami
hormonalnymi, a nawet zespołem napięcia przedmiesiączkowego, czy stosujące
antykoncepcję hormonalną i odczuwające jej skutki uboczne. Dieta ma znaczenie
wspomagające także przy leczeniu endometriozy, mięśniaków
macicy i innych schorzeń ginekologicznych. Podczas karmienia dziecka nie trzeba
modyfikować diety w jakiś szczególny sposób. Jeśli jednak istnieją wskazania do
eliminacji którejkolwiek grupy produktów, warto skonsultować się z dietetykiem,
żeby znaleźć najlepsze zamienniki – nie produktów potrzebujemy, a składników.
W ustalaniu, jaka
modyfikacja diety będzie najbardziej korzystna, pomocna jest stara, sprawdzona
technika znana jako dzienniczek
żywieniowy. Każda z Pań trafiających do dietetyka będzie go (prędzej czy
później) prowadzić. Na początek 3 dni systematycznego zapisu wystarczą.
Po
co?
Z
punktu widzenia dietetyka po to, żeby się zorientować, jak pacjent jada. Po
prostu. Im dokładniejsze zapisy, tym łatwiej dostosować nowy plan żywieniowy do
potrzeb/preferencji/stylu życia pacjenta, bo wiemy, z jakiego pułapu startujemy
i czy zmiany powinny być przede wszystkim jakościowe, czy ilościowe. A może
trzeba pokombinować wokół częstotliwości jedzenia. Debata nad dzienniczkiem to
świetne źródło informacji o tym, jakich potraw pacjent unika i dlaczego, jak
organizuje sobie jedzenie przy nawale pracy, co dla niego znaczy „jeść jak
wróbelek” albo „porcje jak chłopu do kosy”. Przy solidnym wypełnianiu takiego
dzienniczka (codziennie przez przynajmniej parę tygodni) można dojść do
zaskakujących wniosków odnośnie własnego odżywiania, więc jest to przydatne nie
tylko dla specjalisty.
Jak
wypełniać?
Instrukcję
podaję w czasie pierwszej wizyty. Podstawową zasadą jest sumienne i szczere
zapisywanie, co wpadło na talerz (bądź – z jego ominięciem – do jamy ustnej) w
ciągu dnia. Płyny też trzeba zapisywać.
Ważne, by notować na bieżąco i nie zostawiać tego na dzień wizyty. Wtedy mało
co pamiętamy i zapis wychodzi średnio przydatny. Raptem okazuje się, że ktoś
przez 3 dni nic nie pije, zjada naparstek ryżu na obiad, bądź jest w trakcie
wielodniowej ascezy cukrowej.
Ilości
są ważne. Kromkę można posmarować masłem tak, że śladu po nim nie ma albo tak,
że toną w nim wszystkie inne dodatki. Miska zupy dla każdego jest wypełniona w
innym stopniu.
Rodzaj produktu to także
niezbędna informacja. Chleb jest zbyt szerokim pojęciem. Trzeba doprecyzować,
jaki: jasny, ciemny, żytni, pszenny, z ziarnem, bez ziarna, itp. Szynka szynce
nierówna – np. nie każda stała obok mięsa. Rosół wbrew pozorom też występuje w
tak wielu wariantach, że bez informacji o tym, z czego został wypocony i co w
nim pływało, mam niepełny obraz.
Czas
i miejsce akcji jest bardzo ważny – wbrew pozorom zbyt duże przerwy między
posiłkami to często spotykany problem. Nie ma sensu też proponować fantazyjnych
dań do wyprodukowania w domu, jeśli ktoś stołuje się głównie na mieście.
Kwestią
być może najważniejszą jest określenie samopoczucia po jedzeniu – pozwala
łatwiej zidentyfikować np. produkty, które szkodzą. Nieoceniona informacja przy
planowaniu ewentualnej dalszej diagnostyki (np. testów na nietolerancje).
Jako
że jedzenie jest uwikłane w szerszy kontekst, każdy dzień opisujemy pod względem
klimatu. Może akurat byliśmy strasznie zaganiani i na posiłek jakoś tak nie
było czasu albo było tak gorąco, że nie mieliśmy w ogóle ochoty na jedzenie. Jest
też miejsce na opis aktywności fizycznej. Nie trzeba koniecznie biegać
wieczorami, żeby coś tam wpisać. Przedświąteczne mycie okien czy opieka nad
trójką dzieci naraz to też spory wysiłek, mimo że nie da się nim pochwalić na
Endomondo.
Co
może się przytrafić po wypełnieniu?
Zeznanie
zostaje przeanalizowane (jak powszechnie wiadomo, psycholodzy wprost uwielbiają
analizować ;)). Mogą się zdarzyć pytania o uszczegółowienie, czasem o przyczynę
takiego, a nie innego wyboru. Bez oceniania, po prostu czasem jest to istotne,
a nie wynika wprost z dzienniczka.
Na podstawie zebranych informacji proponuję
rozwiązania (czyt. przygotowuję zalecenia, ew. jadłospis). Oczywiście do
wyciągania jakichkolwiek wniosków nie wystarczy dzienniczek – w czasie wizyt
sporo się dzieje i wszystkie zebrane informacje dopiero dają możliwość
stworzenia rozwiązania skrojonego na miarę. O tym, jak wygląda pierwsza wizyta,
piszę tutaj (choć informacja o mojej współpracy z tamtą przychodnią jest już
nieaktualna).
środa, 24 czerwca 2015
O pewnych zawiłościach układania jadłospisów
Prawdopodobnie każdy z nas zna
osobę, która podchodzi do odchudzania po inżyniersku. Tworzy tabele z informacjami
o tym, ile jej śniadanie ma kalorii i innych interesujących rzeczy. Liczy, czy
w ciągu dnia nie przekroczyła jakiejś założonej wartości. Wreszcie – rysuje
sobie krzywą chudnięcia. Prawdopodobnie każdy z nas zna też osobę, która regularnie
testuje plany żywieniowe pisane nie do końca wiadomo przez kogo i dla kogo w
gazetach lub (znowu) w internecie. Testy te kończą się w najlepszym wypadku
szybką rezygnacją. Przychodzą takie dwie osoby do dietetyka...
Numerologia i horoskopy
Wymienieni wyżej przykładowi
znajomi wykazują godne pochwały zaangażowanie, które zawsze jest nieocenionym
zasobem do wykorzystania. Szczególnie, jeśli za zaangażowaniem kryją się
wysokie, choć realistyczne, oczekiwania. A jakie oczekiwania kryją się za
opisanym postępowaniem? Można oczywiście tylko zgadywać, ale intuicja
podpowiada, że takie, których nie będzie łatwo spełnić.
Prowadzenie buchalterii kalorycznej przy odchudzaniu jest bardzo przydatne
na etapie poznawania „jak to działa”, np. po to, by się przekonać, iż "zjadanie" 800kcal
dziennie, będąc aktywnym dorosłym człowiekiem, to na dłuższą metę nie jest
droga do sukcesu. Później, moim zdaniem, nie jest to korzystne. Chcemy jednak
ważyć ileś kilogramów, mieć ileś centymetrów w talii, itp., więc wydaje się, że
bez liczb w jadłospisie, najlepiej w formie tabeli, nie będzie odpowiednich
liczb w wynikach pomiarów. Wystarczy zresztą zerknąć do pierwszych lepszych
zaleceń klinicznych postępowania, np. cukrzycy, by zobaczyć, że nie formułuje
się celów w kategoriach polepszenia kondycji, dobrostanu, itp. – są słabo
mierzalne (?). Podaje się konkretne poziomy cukru, cholesterolu HDL i LDL,
ciśnienia, obwodów ciała, do których trzeba koniecznie zjechać przy pomocy
diety i/lub leków. Wygląda na to, że jesteśmy wychowani do wiary w nieomylność
liczb. Liczby same w sobie nie kłamią, ale łatwo im nadać nadmierne znaczenie
(tutaj przypomina mi się fascynacja naukowców nie-psychologów wskaźnikiem IQ). Chyba
że chodzi o ustalanie wynagrodzenia za pracę – wtedy liczby są bardzo ważne. ;)
Próbowanie różnych „uniwersalnych” czy też „sprawdzonych (przez kogoś)”
diet trąci przekonaniem, że wszystkie problemy tego świata mają jedną
przyczynę i to ją właśnie wystarczy usunąć. To trochę tak, jakby uważać, że
jeśli nie da się czegoś naprawić srebrną taśmą klejącą, to nie da się tego
naprawić w ogóle. Z drugiej strony, ta uniwersalna przyczyna jest co jakiś czas
inna – czasem przybiera formę jedzenia zbyt dużo, czasem jedzenia nie tego, co
trzeba (patrz: post o glutenie, dobrym i złym jedzeniu), jedzenia nie o tych
porach, co trzeba, nie w tych połączeniach, co trzeba, itd. W gabinetowej
emanacji tej idei dietetyk spotyka się z oczekiwaniem, że strzeli palcami i
będzie miał odpowiednią (czyt. pasującą jak horoskop z gazety codziennej) dietę,
żeby pacjent schudł. Laik ma prawo nie wiedzieć i dopiero zostać wyedukowanym w
kwestii prawdziwości tego przekonania, ale wolałabym nie spotykać się z tym
podejściem u specjalistów.
... istnieje tylko teoretycznie
Nie, tym razem nie chodzi o Państwo Polskie. Osobiście nie jestem
entuzjastką układania jadłospisów, zwłaszcza na okresy dłuższe niż tydzień i w
formie tabelki ze wszystkimi liczbami opisującymi posiłki. Uważam, że bez tego
można poradzić sobie ze zmianą nawyków żywieniowych. Sami pacjenci czasem
sygnalizują mi, że wolą znać reguły, dozwolone/niedozwolone produkty, wśród
których mogą się poruszać itp. Takie podejście jest mi bliższe, szczególnie
jako psychologowi. Oto dlaczego:
1) Sumienne
realizowanie jadłospisu przez pacjenta wydaje się cudownym snem dietetyka
(spełnienie założeń daje szansę na pożądane efekty), ale jest to w pewnym
sensie pójście na łatwiznę. Dietetyk powinien uczyć pacjenta samodzielności i
elastyczności w korzystaniu z dobrodziejstw natury i przemysłu spożywczego, a
także rozumienia swoich reakcji. Pacjent i tak na własną rękę wprowadza wygodne
dla niego modyfikacje jadłospisu. Zazwyczaj będą one zupełnie w porządku, choć
zdarzają się sytuacje, w których dietetyk powie i napisze swoje, a pacjent tak
zmodyfikuje jadłospis ilościowo i jakościowo, że nijak nie idzie to w ustalonym
kierunku...
2) Jadłospis
jest pewnym modelem, ideałem. Siedzimy godzinami (w zależności od posiadanego
oprogramowania, doświadczenia i wyczucia) nad bytem teoretycznym, który
materializując się u pacjenta miewa niewiele wspólnego z zamysłem autora. Bierze
się to stąd, że:
- dane z tabel
wartości odżywczej (i tu mówię o tabelach IŻŻ, nie ręczę za dane ze stron
internetowych), używane przy planowaniu diety, nie pozwalają na dokładne
określenie, ile poszczególnych składników dostarczymy w pojedynczym posiłku i przez
cały dzień, nawet zakładając stuprocentową zbieżność działania pacjenta z
planem dietetyka. Wynika to z samej natury danych – dają one orientacyjna
wiedzę na temat tego, co może się znajdować w danym produkcie. Znajdziemy w
tabelach np. tylko jeden wariant pomidora, jabłka, łososia, chleby, których
skład nie sposób odtworzyć, itp. Trzeba więc posiłkować się produktami podobnymi
do zalecanych w szacowaniu wartości energetycznej czy zawartości składników
odżywczych. Jasne, że niektóre składniki (jak np. woda, błonnik czy zawartość
białka) będą występować w niemal identycznych ilościach we wszystkich odmianach
jabłka, więc Jabłko Prototypowe może spokojnie wystarczyć. Ale nie ze
wszystkimi składnikami tak jest. Przy bardziej złożonych produktach trudno
przewidzieć, w którą stronę idzie błąd. Niektórzy radzą sobie, rozpisując
potrawy na składniki i licząc ich wartość odżywczą jako sumę poszczególnych wartości.
Stosuje się poprawki na straty w procesach kulinarnych, które mają upodobnić
wynik do czegokolwiek, ale nadal liczymy coś, co nie istnieje.
- obróbka
obróbce nierówna. Wystarczy trochę dłużej (lub w innej temperaturze) smażyć,
gotować, mrozić, przechowywać, żeby zawartość pewnych składników była istotnie
niższa lub wyższa, przy czym różne składniki są w różnym stopniu podatne na
czynniki zewnętrzne. Przykładowo, straty składników mineralnych w mięsie pod
wpływem obróbki są niewielkie, ale witaminy z grupy B (głównie B1, B6, kwas
foliowy) w zależności od rodzaju obróbki cieplnej mogą uciekać nawet w 70%. Surówka warzywna może być fantastycznym źródłem
witaminy C nawet mimo strat wywołanych ciachaniem bezbronnego warzywa, o ile
nie stoi parę godzin w kuchni. Witaminę C i polifenole łatwo stracić w sporych
ilościach (ok. 40%), wystarczy np. rozpocząć gotowanie warzywa od zimnej wody,
zamiast wrzucić je do wrzącej. Ziemniaki ugotowane w mundurkach będą miały wyższą
zawartość witaminy C i błonnika niż bez nich. Mało tego, przestudzenie
ziemniaków po powoduje, że część skrobi nie zostaje strawiona i w jelicie
grubym staje się pożywką dla bakterii (co akurat jest ok). Straty potasu
podczas gotowania to ok. 30%*, chyba że zrobimy to na parze albo w
mikrofalówce, albo zdecydujemy się na pieczenie (ale wtedy poziom cukru we krwi
skoczy nam gwałtowniej niż po gotowanym ziemniaku). Nawet tak podstawowa
obróbka jak moczenie i płukanie generuje straty.
- można z
dumą zjadać produkt o teoretycznie wysokiej zawartości np. żelaza czy wapnia,
ale wchłanianie tychże może być mizerne ze względu na interakcje składników
posiłku (np. żelazo w soczewicy ma mniej przyswajalną formę, do tego towarzyszą
mu składniki obniżające jego wchłanianie; nie pomaga popijanie żelazistego steka
herbatką lub czerwonym winem).
3) Każdy z
nas lubi mieć wpływ. Kiedy mamy wpływ na swoją sytuację, lepiej znosimy ból i
jesteśmy spokojniejsi. Dlatego pacjent powinien uczestniczyć w tworzeniu
swojego planu żywienia. Negocjowanie zmian i motywowanie do ich wprowadzenia
jest o wiele bardziej wyczerpujące dla specjalisty niż narzucenie choćby
najbardziej słusznych zaleceń i ułożenie najbardziej rygorystycznie wyliczonego
jadłospisu, stąd pewnie rzadko słychać, by ktoś tak robił. Jest też istotna
różnica między poziomem zaangażowania w działanie zgodne z odgórnie narzuconym
planem i z planem, który współtworzyliśmy.
Nasz klient – nasz pan!
Wszystkie powyższe rozterki sprawiają, że podczas tworzenia jadłospisu czasem
trzeba się sporo nakombinować, żeby wyszło coś, co ma akceptowalną (szacowaną) wartość
energetyczną i odżywczą, a jednocześnie da się to faktycznie przygotować i
zjeść w ciągu dnia. Im bardziej skomplikowana sytuacja, tym oczywiście trudniej
znaleźć złoty środek. Dlatego stworzenie sensownego planu wymaga czasu. Nie da
się przygotować dla kogoś jadłospisu w czasie wizyty. Bywa, że i parę godzin na
to nie wystarczy! Kiedy przeglądam przykładowe jadłospisy w broszurkach
dotyczących różnych chorób, czasem przecieram oczy ze zdziwienia, więc jeśli
potrzebujemy takiego rozwiązania (nie ma w tym nic złego – mamy różne potrzeby),
to niech ono będzie zindywidualizowane. Dla większości osób będzie to model, na
którym nauczą się prawidłowo komponować posiłki i składać je w wykonalne menu
dnia. Dla dietetyka sposób realizacji planu będzie ważną informacją, ale jeśli
nie pozyska jej w ten sposób, to w inny. I taka powinna być funkcja jadłospisu.
Nie jest to ani biblia postępowania w życiu, ani z drugiej strony coś, co można
wziąć od koleżanki i zastosować na sobie, bo ona schudła. Jeśli jednak u
dietetyka jest inaczej, to wnioski nasuwają się same. :)
* - czy ja coś wspominałam o uzależnieniu od liczb?
środa, 10 czerwca 2015
Słodko-gorzka rozprawa o cukrze owocowym
Zaczął się czerwiec. Sezon na truskawki otwarty, więc teraz nie sposób
opędzić się od artykułów na temat właściwości zdrowotnych tych, jak i wielu
innych owoców. Niestety takie teksty, pisane zazwyczaj z entuzjazmem godnym informacji
o wynalezieniu leku na raka, czasem zawierają różnego kalibru mity. Hitem
ostatniego tygodnia maja jest dla mnie news, że fruktoza zapobiega cukrzycy.
Artykuł dedykuję więc autorowi innego bloga dotyczącego zdrowia, przyszłemu
lekarzowi, który tak właśnie orzekł. ;)
-oza
Fruktoza ma
taki związek z truskawkami, że występuje w nich „obficie” (szalone kilka do
kilkanastu g/100g owoców), dając im ten, nieporównywalny z innymi, słodki smak,
na który ze ślinotokiem utajonym czekamy prawie cały rok. Występuje także w
innych owocach, warzywach oraz w miodzie i cukrze stołowym (biały, brązowy –
wszystko jedno, to sacharoza, czyli połączenie glukozy i fruktozy). Jest to cukier
prosty, wielokrotnie słodszy od glukozy, choć tak samo kaloryczny. Łatwo się
wchłania, zwłaszcza w obecności glukozy i tym bardziej, im więcej jej towarzyszy
fruktozie. Pod nieobecność glukozy podczas wchłaniania, część fruktozy trafia
do jelita grubego, gdzie fermentuje pod wpływem działalności bakterii. Wzdęcia
i uczucie „przelewania się w brzuchu”, a także biegunki (zjawisko znane tym, u
których występuje zaburzone wchłanianie fruktozy, a szacuje się, że ok. 30%
ludzi tak ma) mogą być przejawem takich właśnie wydarzeń w organizmie.
„Zupełnie inny szlak metaboliczny”
Glukoza jest podstawowym
źródłem energii dla komórek. Dla niektórych nawet jedynym. Ale musi się ona
zostać przeniesiona z krwi do wnętrza komórki, na co wpływ ma insulina. Trzustka
wytwarza tego hormonu tym więcej, im więcej owej glukozy we krwi. Jeśli cukru
we krwi jest za dużo, powstaje za dużo insuliny. Jeśli często dochodzi do
takiej sytuacji, insulina przestaje robić wrażenie na tkankach (bardziej
poetycko: rozwija się insulinooporność), cukier pozostaje we krwi, zamiast
trafiać do komórek, zatem trzeba produkować więcej hormonu. To historia
początku cukrzycy typu 2, wybitnie uproszczona dla przejrzystości artykułu.
Dużo zaczęło
się dziać wokół fruktozy, gdy stwierdzono, że ma niski indeks glikemiczny,
czyli po spożyciu wywołuje niewielki przyrost poziomu cukru we krwi. A zatem i
raczej wyważoną produkcję insuliny przez trzustkę. Wynika to z dłuższego niż w
przypadku glukozy wchłaniania tego cukru w jelicie cienkim. Trzustka nie musi
generować dużego wyrzutu insuliny, żeby wypchnąć cukier do komórek, także dlatego,
że... fruktoza przedostaje się do ich wnętrza bez jej udziału. Może się w
związku z tym wydawać, że fruktoza jest świetnym zamiennikiem cukru dla
diabetyków i faktycznie przez jakiś czas mówiono, że korzystanie z niej przez
tę grupę jest korzystne. W końcu to hiperglikemia i niezdolność trzustki do jej
opanowania stanowi sedno cukrzycy. Z jakichś jednak powodów najnowsze zalecenia
kliniczne Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego dotyczące leczenia cukrzycy
jasno mówią, że należy ograniczyć spożycie fruktozy i NIE stosować jej jako
zamiennika cukru. No to teraz pytanie: dlaczego?
Badania,
początkowo na szczurach (liczne), ale później także z udziałem ludzi wykazały,
że nadmierne spożycie fruktozy przyczynia się do wielu chorób metabolicznych, w
tym cukrzycy i nadciśnienia tętniczego. W pierwszej kolejności zwiększa poziom
kwasu moczowego, które to zjawisko podejrzewa się o granie pierwszych skrzypiec
w powstawaniu pozostałych spośród wymienionych zaburzeń. Jako że fruktoza jest
w miażdżącej większości przetwarzana w wątrobie, jej nadmierne spożycie sprzyja
zwiększonej produkcji trójglicerydów i stłuszczeniu wątroby. Ale uwaga –
tłuszcz gromadzi się nie tylko w wątrobie, ale też „na obwodzie”. Mówiąc
bardziej wprost, od fruktozy na dłuższą metę tyjemy, szczególnie w okolicach
brzucha. Brzuszna (wisceralna) tkanka tłuszczowa działa jak gruczoł dokrewny –
wytwarzane przez nią substancje powodują zwiększenie insulinooporności (insulina
przestaje spełniać swoją funkcję, zatem więcej cukru pozostaje we krwi zamiast
trafiać do komórek --> idziemy w kierunku cukrzycy), a także mają działanie
prozapalne. Dla jeszcze bardziej dramatycznego efektu, fruktoza przyczyna się
do oporności tkanek wątroby na insulinę. Normalnie insulina hamuje produkcję
glukozy w wątrobie. Fruktoza w nadmiarze zaburza ten mechanizm, przez co rośnie
ryzyko hiperglikemii i de facto znów idziemy w kierunku cukrzycy, zamiast od
niej oddalać. Fruktoza ponadto lubi łączyć się z białkami ustrojowymi, co powoduje
uszkodzenia tkanek (zwłaszcza ścian naczyń krwionośnych i nerwów) i daje jej
udział w zwiększaniu ryzyka chorób sercowo-naczyniowych. Nic więc dziwnego, że specjaliści
wycofują się rakiem z wcześniejszego poparcia dla fruktozy (choć oczywiście niektórzy
nie zmieniają swoich poglądów). W medycynie trochę
jak w polityce. :)
Fruktoza nie
daje poczucia sytości, co wynika z jej wpływu na gospodarkę hormonalną. Poziom
leptyny – sygnału dla mózgu, że się najedliśmy – po fruktozie stoi w miejscu. Dzieje
się tak właśnie dlatego, że produkcję leptyny pobudza insulina, od której, jak
już wiemy, fruktoza jest niezależna. Z badań płyną
też sygnały, że jeśli możemy mówić o uzależniającym działaniu cukru, to właśnie
w odniesieniu do fruktozy (przynajmniej jeśli porównamy jej wpływ z wpływem
glukozy). Zanim jednak wpadniemy w
panikę i wyrzucimy wszystko, co stało obok fruktozy, pamiętajmy, że z
reguły na naszych talerzach pojawiają się produkty o bardziej skomplikowanym
składzie niż „100% fruktozy”, a odpowiednio dobranymi dodatkami można
zniwelować opisane działanie.
Jaki
z tego wniosek? No raczej nie taki, że
fruktoza chroni przed cukrzycą. Ostrożnie powiedziałabym nawet, że wręcz
przeciwnie, co nie znaczy, że zabraniam jeść owoce. Wiemy zresztą, że nie ma
produktów z gruntu złych, to raczej niewłaściwe ilości i proporcje są źródłem
problemów. Większym zagrożeniem jest duże rozpowszechnienie syropów
fruktozowo-glukozowych w różnych produktach, gdzie pełnią one funkcję
zamiennika cukru (zwracam uwagę na produkty dla dzieci – kaszki, soczki,
jogurty...). Im mniej takich rzeczy będzie się pojawiało w jadłospisie, tym
mniejsze wrażenie na organizmie będą robić owoce i tym mniejsza szansa, że
wyrośnie fałda pod prawym żebrem. Czyli o ciśnienie też można być spokojnym.
„To nie mogę w ogóle
jeść owoców?!”
Możesz, wszystko
jest dla ludzi. Owoce mają mnóstwo zalet, od błonnika aż po przeciwutleniacze,
witaminy i składniki mineralne, w tym potas, nieoceniony dla tych, którym
dodatkowo towarzyszy podwyższone ciśnienie. Ale. To pytanie najczęściej pada ze
strony pacjentów z cukrzycą. Specyfika niewyrównanej choroby jest taka, że,
mówiąc niefachowo, ciągnie do cukru, zatem owoce są jednymi z ulubionych
produktów w tej grupie. Zwłaszcza, kiedy przeczytają w internecie, że są
niskokaloryczne (ok) i że chronią przed cukrzycą (nie ok). Dlatego też często
ilości spożywanych przez nich owoców nie sprzyjają chudnięciu (mimo wszystko najczęstszemu
celowi wizyty pacjenta w gabinecie) ani poprawie wyników badań laboratoryjnych.
Dopiero po złapaniu równowagi w poziomach cukru i utrwaleniu się nowych nawyków,
korzystanie z owoców nie wymaga pisemnego pozwolenia. Wtedy zazwyczaj już
wiadomo, na ile można sobie pozwolić, a jednocześnie nie zaszkodzić. ;)
A co z tymi,
którzy nie mają cukrzycy i do tego (szczęśliwie) dobrze wchłaniają fruktozę? Organizm
poradzi sobie z wiadrem truskawek każdego letniego tygodnia, zakładając, że
poza truskawkami pojawia się w diecie coś białkowego, coś, co zawiera błonnik,
itp., do tego człowiekowi czasem przytrafi się jakaś aktywność fizyczna. A przecież
zazwyczaj tak jest. :) Jeśli więc
jeszcze nie wyrzuciliście zakupionego koszyczka z truskawkami, to nie róbcie
tego. Na talerzu przydadzą się bardziej.
czwartek, 28 maja 2015
Białe jest białe, a czarne jest czarne, chyba że mówimy o jedzeniu
Nieraz zdarza nam się usłyszeć od kogoś, że jajka nie zje, bo to cholesterol i takie jedzenie jest złe. Ktoś inny stwierdza: „chleba absolutnie jeść nie mogę, przecież jestem na diecie!”. W pracy dietetyka też czasem nie da się uniknąć zakazywania pewnych produktów pacjentom, bo są one „nie dla nich”.
W takich sytuacjach trudno nie odnieść
wrażenia, że świat jest miejscem wiecznego starcia przeciwstawnych sił, na
kształt dobra i zła, które zawsze wymagają się opowiedzenia po jednej ze stron.
Zależnie od tego, którą wybierzesz, będziesz wiecznie szczęśliwy/zdrowy/szczupły
lub potępiony/słaby/gruby. Schabowy z ziemniakami albo suróweczka z kurczakiem,
słodycze albo... post (najlepiej). Wybieraj! Kiedy już podejmiesz decyzję,
skoryguj ją o prawa zwierząt.
Wyobraź sobie, że masz spędzić rok na
bezludnej wyspie. Możesz ze sobą zabrać wodę i tylko jeden rodzaj jedzenia
spośród wymienionych poniżej. Kieruj się tym, co będzie najlepsze dla Twojego
zdrowia, a nie tym, co lubisz: kukurydza,
kiełki lucerny, hot-dogi, szpinak, brzoskwinie, banany, czekolada mleczna.
Co wybierasz?
Takie pytanie
usłyszeli uczestnicy przeprowadzonego w USA przez P. Rozina z ekipą (1996)
badania. Większość badanych wybrała banany (42%), szpinak (27%), kukurydzę
(12%), kiełki lucerny (7%), brzoskwinię (5%), hot-dogi (4%), czekoladę mleczną
(3%). Widoczne jest więc, że część produktów była wyraźnie preferowana, a
badani kierowali się pewnymi regułami przy podejmowaniu decyzji.
Myślenie
oparte na istnieniu kategorii-szufladek, do których wrzucamy to, co napotykamy
na drodze, przychodzi nam całkiem łatwo, bo ma określoną funkcję: pozwala
szybko i bez wysiłku podejmować decyzje. Szybko i bez wysiłku to oczywiście
ulubione cechy aktywności umysłowej człowieka, tym bardziej, że mamy
ograniczone możliwości przetwarzania informacji (czy też ogarniania świata), a
środowisko XXI wieku atakuje nas nimi z każdej strony. Taki stan rzeczy wymusza
powierzchowne oceny oparte na informacjach, które uznajemy za najważniejsze (co
swoją droga daje nam w psychologii wzruszające określenie skąpców poznawczych).
Kiedy upraszczamy,
bardzo duże znaczenie dla tego, gdzie w końcu wpadnie oceniana rzecz (schabowy
z ziemniakami!) mają nasze emocje i przekonania, które w gruncie rzeczy są
powiązane – jeśli mówiono nam w kółko, że schabowy jest niezdrowy i wyrośnie nam po nim
fałda pod prawym żebrem, to mimo iż generalnie smak schabowego może w nas
wzbudzać ciepłe uczucia, w momencie gdy przeważy niechęć do fałdy pod prawym
żebrem będziemy traktować schabowego jak potencjalnego wroga. Co wcale jednak nie
znaczy, że postawieni przed talerzem ze schabowym nie zjemy go. Jedynie kac
moralny będzie silniejszy.
Jak się to ma
do wyników przywołanego eksperymentu? Tak, że najchętniej wskazywane przez
badanych produkty w najmniejszym stopniu zapewniałyby przeżycie na bezludnej
wyspie przez rok. Z kolei produkty, które z punktu widzenia przetrwania miały
najlepszą zawartość (hot-dogi i mleczna czekolada), były wybierane przez zdecydowaną
mniejszość. Kryje się za tym przekonanie
respondentów, że hot-dogi i czekolada są niezdrowe. Nie powinny one zatem
być wybrane przez rozsądnego człowieka jako codzienne pożywienie. Z kolei jeśli
jakiś produkt (np. kiełki lucerny, banany) ma opinię zdrowego, to wystarczy on
sam, by zapewnić nam zdrowie. Cóż jednak z tego, że zdrowe są kiełki lucerny,
skoro nie trudno nimi pokryć zapotrzebowania na energię? Cóż z tego, że banany
są zdrowe, skoro nie dostarczą odpowiedniej ilości białka i tłuszczu? Autorzy
eksperymentu nazwali to niewrażliwością na dawkę, czyli ignorowaniem znaczenia
ilości danego pokarmu dla jego skutków zdrowotnych. Wpływa ona na nasze wybory
żywieniowe, sprawiając, że wydają nam się one zupełnie racjonalne, podczas gdy
dokonujemy ich opierając się na szybkim, powierzchownym rozeznaniu tematu i odniesieniu
informacji do naszych przekonań.
Tych samych
badanych zapytano między innymi:
1) Czy zgadzasz się,
że nie da się dostarczyć zbyt dużo witamin?
2) Czy zgadzasz się
ze stwierdzeniem: “Poza pewnymi wyjątkami, większość produktów spożywczych
jest albo dobra albo zła dla zdrowia”?
2) Która dieta jest
zdrowsza (obie są tak samo kaloryczne):
Dieta całkowicie bezsolna czy dieta, w której spożywa się
szczyptę soli każdego dnia?
Dieta całkowicie bez tłuszczu czy dieta, w której spożywa
się odrobinę tłuszczu każdego dnia?
3) Który produkt ma
więcej kalorii:
Uncja czekolady czy 5 uncji chleba
Łyżeczka oleju kukurydzianego czy pół łyżeczki tłuszczu
zwierzęcego?
Co piąty
ankietowany odpowiedział, że witamin nie da się przedawkować, wpisując się w
nurt niewrażliwości na dawkę. 40% uczestników badania zgodziło się z drugim
stwierdzeniem, kojarząc „dobre jedzenie” z niską kalorycznością i obfitością
niezbędnych składników, a złe z małą ilością składników odżywczych, dużą
ilością kalorii i szkodliwością dla serca. Znajdowały się również osoby, które
były skłonne uwierzyć, że lepiej w ogóle nie jeść soli lub tłuszczu, niż
dostarczać sobie ich niewielkie ilości każdego dnia. Nie dziwi w tym kontekście
pojawiające się u niektórych badanych przekonanie, że mniejsza ilość „złego”
produktu dostarcza większą ilość kalorii niż sporo większa ilość „dobrego”
produktu – co oczywiście nie jest racjonalne. Swoją drogą pokazuje to, jak dużą
rolę przypisujemy kaloriom w ocenie wartości pożywienia.
Badanie trochę
zgrzyta mi jako dietetykowi i wiele z nieścisłości w pytaniach wyłapywali
uczestnicy warsztatów, w czasie których prezentowałam te wyniki (pozdrowienia
dla niezawodnych gimnazjalistów i licealistów). Nie jestem też fanką robienia
tragedii narodowej z wyników w stylu: „47% grupy miało błędne przekonania,
czyli ogólnie ludzie mają wyprane mózgi”. Badacze zapewne chcieli, aby
przynajmniej wszyscy ankietowani wiedzieli np. że nadmiary też szkodzą, ale los
chciał inaczej. Lekcja dla dietetyków, żeby nie zakładali, że wszyscy wiedzą
to, co oni. :) Mimo to badanie jest pomysłowe i pokazuje ciekawe tendencje,
które faktycznie czasem obserwuję wśród znajomych, czy w gabinecie. U siebie też, wszak jestem człowiekiem i czasem żyję złudzeniami. ;)
Skoro robimy
podobnie jak uczestnicy tego badania, odrzucając wspomniane na początku jajka
czy schabowego i czując się podle po czekoladzie, warto zastanowić się, czym my (każdy z nas!) kierujemy się, kiedy
oceniamy jedzenie jako właściwe/dobre i niewłaściwe/złe. Pewne kryteria
byłyby wspólne dla nas wszystkich, część jednak by się różniła, bo: specjaliści
mają różne poglądy, rodzice przekazali nam różne sposoby odżywiania się i sami
na własnym doświadczeniu nauczyliśmy się wiązać spożycie pewnych produktów ze
stanem zdrowia i wyglądem. Występowanie tych różnic jest pierwszym argumentem
za tym, że w rzeczywistości nie da się żywności podzielić na dobrą i złą – my
sami jesteśmy twórcami podziału. Nie
potrzebujemy konkretnych produktów w swojej diecie, a składników odżywczych,
które zapewnią naszym organizmom prawidłowe funkcjonowanie (tak, będę to
powtarzać do ostatecznego wyczerpania). Każdy pokarm zawiera jakieś składniki
odżywcze i choćby miał to być sam cukier – też pełni on swoją funkcję. Istotą
są ilości i proporcje. Wyjątkiem są
tutaj niektóre choroby, w których nie jest wskazane spożywanie produktów
zawierających określone składniki, a złamanie zasady grozi poważnymi
konsekwencjami dla zdrowia – np. osoby z celiakią nie spożywają pokarmów
zawierających gluten. Tutaj podział jest konieczny, jednak wciąż nie dotyczy on
produktów (np. chleba w każdej postaci), a ich składników (można kupić lub
upiec bezglutenowy chleb).
Jakie
konsekwencje ma czarno-białe patrzenie na żywność? Przytoczony eksperyment
pokazał, jak wyprowadza nas w pole każąc wierzyć, że możemy jeść tylko niektóre
produkty – i to bez ograniczeń, podczas gdy innych powinniśmy się wystrzegać. Kiedy
nie uda się ich wystrzec, pojawiają się wyrzuty sumienia i usilne próby unikania,
by „nie kusiły” (zakładając oczywiście, że nasze przekonanie o szkodliwości
pokarmu idzie w parze z upodobaniem dla jego smaku). Z reguły przynosi to
dokładnie odwrotny efekt – jeszcze bardziej pragniemy tego, czego sami sobie
zakazujemy. Zatem kierując się podziałem dobre/złe możemy z jednej strony szybko
oceniać i podejmować decyzje żywieniowe (niekoniecznie słuszne, bo w nadmiarze
wszystko szkodzi), z drugiej – mamy rozterki, bo ciało czasem domaga się tego,
co umysł uznał za niekorzystne. Im bardziej sztywny podział – tym rozterki
większe.
Przy obecności
dodatkowych problemów czarno-białe ocenianie jedzenia występuje w zaburzeniach
odżywiania, jednak w mniejszym natężeniu przytrafia się wielu osobom stosującym
diety. Tak zwane chwile słabości, kiedy odstępujemy od zaleceń, bardzo często
prowadzą do zerwania z dietą, bo została zjedzona ta „zła” czekolada – choćby i
jeden kawałek. Ale za jednym kawałkiem idzie następny i następny, i tak jakoś
cała dieta poszła w diabły... Jest wszystko albo nic. Owszem – konsekwentne
trzymanie się zasad jest ważne dla skuteczności diety. Jednak psychika ludzka
funkcjonuje w taki sposób, że im bardziej zasada jest dla nas uciążliwa i im
bardziej coś (przekonania!) nas zmusza, by się jej trzymać, tym bardziej
prawdopodobne jest, że się złamiemy. Dlatego praca nad zmianą swojego patrzenia
na żywność – nadanie jej odcieni – jest niesłychanie istotna. Nie tylko dla
skuteczności diet, ale też dla własnego samopoczucia, kiedy jemy.
poniedziałek, 11 maja 2015
Chleba (bezglutenowego) i igrzysk!
Przeczytałam ostatnio kolejny artykuł o
diecie bezglutenowej. Kolejny wyrażający totalne zdziwienie światem i
politowanie dla ludzi, którzy dali się nabrać producentom żywności i w swojej
ewidentnej głupocie zabrali się za wykluczanie glutenu ze swojej diety. O ile dobry
biznes wyniuchany przez firmy jest tu oczywisty, sukces tej mody na dietę
uważam za bardziej uwikłany niż przedstawił autor. Dodatkowo irytuje mnie pogardliwy
ton często stosowany w takich artykułach, więc pozwolę sobie wbić kij w
mrowisko. ;)
W
2013 roku ok. 30% dorosłych Amerykanów ograniczało lub eliminowało gluten z
diety. Jeśli zapytać przypadkowych ludzi w Stanach czy wiedzą, co to gluten, to
nie jest wesoło, nawet wśród osób stosujących dietę bezglutenową. Brakuje badań na temat wiedzy zdrowych Polaków o
glutenie i diecie pozbawionej tego tajemniczego składnika, choć wiadomo, że
osoby ze zdiagnozowaną nietolerancją glutenu dobrze wiedzą, dlaczego i w jaki
sposób powinny go unikać. Coraz więcej jednak mówi się o rosnącym
zainteresowaniu eliminacją glutenu z diety bez wskazań medycznych. Powstają
nowe knajpy bezglutenowe, a pozostałe wprowadzają bezglutenowe warianty dań.
Rośnie też asortyment dostępnych produktów bez glutenu.
Kto to jest ten Gluten?
Gluten
to (upraszczając) białko naturalnie występujące w zbożach: pszenica, orkisz,
żyto, jęczmień, owies, nadające charakterystyczną strukturę produktom z nich
wytwarzanym. To właśnie dzięki glutenowi ciasto jest ciągliwe. Składnik ten
występuje w żywności powszechnie, także w produktach zupełnie niezwiązanych ze
zbożami. U większości z nas nie występują żadne negatywne skutki jego
spożywania. Przy genetycznej predyspozycji może jednak wywoływać szereg
uciążliwych objawów ze strony układu pokarmowego – choć nie tylko – związanych
z uszkodzeniem jelit przez substancje prozapalne i przeciwciała wytwarzane w
organizmie (celiakia/choroba trzewna). Na gluten można też mieć alergię bądź
nadwrażliwość, której rozpoznanie nastręcza szczególnych trudności, a wiąże się
z podobnym dyskomfortem, jak celiakia. Żeby sprawa była bardziej skomplikowana,
zaburzenia szczelności jelit sprzyjają przedostawaniu się z nich do krwiobiegu
niekompletnie strawionego glutenu. W takiej formie ma zdolność przenikania
bariery krew-mózg, przez co sugeruje się, że spożywanie produktów z glutenem
przez osoby z pewnymi predyspozycjami może się przyczyniać do powstawania u
nich zaburzeń psychicznych. Tego rodzaju
problemy mogą być jedyną manifestacją celiakii skąpoobjawowej. Dlatego też zaleca się, by badania laboratoryjne w
kierunku celiakii były przesiewowo wykonywane m.in. u osób z ADHD,
schizofrenią, depresją i innymi zaburzeniami, których tło jest inne niż automatycznie
diagnozowany przez laików brak dyscypliny w wychowaniu czy traumatyczne
przeżycia (tzw. „nieustalona etiologia”). Tolerancję glutenu sprawdza się też u
osób z chorobami autoimmunologicznymi ze względu na fakt, że często towarzyszą
one celiakii. Co nie znaczy automatycznie, że ów gluten odpowiada za wszystkie
Hashimoto czy schizofrenie tego świata. :) Prawdę mówiąc, w tych przypadkach
trzeba się mocno zainteresować m.in. witaminą D i kwasami omega-3.
Jedyną
metodą leczenia nietolerancji, alergii i nadwrażliwości jest wykluczenie
glutenu z diety na całe życie. Jest to skomplikowane, tym bardziej, że
nierzadko stan jelit na początku leczenia wymaga odstawienia także innych
produktów.
Trzeba dmuchać na zimne i odstawić chleb!
Najczęściej
słyszę o diecie bezglutenowej w kontekście odchudzania, bo gluten podobno
sprawia, że waga stoi w miejscu. Ten argument chyba najczęściej zachęca do
samozwańczego (najczęściej zresztą niekonsekwentnego) odrzucenia glutenu. Oczywiście
tu należy napisać wprost, że nie
schudniemy od wykluczenia glutenu, ale od efektów ubocznych w postaci zwiększenia
zainteresowania jakością jedzenia i wykluczenia dużej ilości badziewia, w
którym jest gluten. Żeby było jasne, podobnych rewelacji dotyczących
„tuczących” właściwości pewnych produktów było już pełno, np. chleb, ziemniaki,
mięso, masło, itp. Z drugiej strony dyskusje na temat diety wegetariańskiej też
jeszcze niedawno przypominały te wokół diety bezglutenowej, a teraz już wiemy,
że jest zupełnie zdrowa, jeśli użytkownik wie, jak dostarczyć sobie np. żelaza i pełnowartościowego białka ze
źródeł niemięsnych. Bezpieczeństwo stosowania diety bezglutenowej też jest
zależne od zapewnienia innych źródeł składników obecnych w wykluczonych
produktach. Bezglutenowość wymaga sporej kreatywności w kuchni, jednak może się
przypadkiem okazać, że dzięki konieczności szukania będzie ona mniej monotonna
niż dieta przeciętnej osoby nie ograniczającej glutenu.
Diety
rzekomo bezglutenowe stosowane przez samozwańców i tak zazwyczaj zawierają
gluten. Prawda jest taka, że gluten to nie tylko straszne białe pieczywo z mąki
pszennej, żytniej czy kasza jęczmienna. Gluten w postaci mąki, skrobi pszennej,
kaszki jest fantastycznym regulatorem struktury. Dlatego występuje w wędlinach,
słodyczach, przetworach owocowych, sosach, produktach mlecznych i wielu, wielu
innych. Czytając składy produktów mlecznych niskiej jakości można dojść do
wniosku, że więcej jest tam glutenu niż podstawowych składników produktu
mlecznego. Mało tego, wszelkie rzeczy krojone – sery, znów wędliny, to co nie
powinno się sklejać (np. suszone owoce) – również zostało przesypane mąką
(glutenową – a jakże). Niewiele osób stosujących dietę bezglutenową z wyboru
robi to porządnie, ale nie mam do nich pretensji. Skoro nawet niektórzy lekarze
twierdzą, że wyłączenie glutenu stanowi cudowny lek na większość ludzkich
dolegliwości, a jednocześnie potrafią nie rozróżniać alergii i nietolerancji,
to brak wiedzy u pacjentów jest dla mnie zupełnie zrozumiały. Nie ma kto wyjaśnić.
Ci,
których do ograniczeń zmusza choroba, nie muszą jeść tylko trawy, ale w ich
interesie jest zachowanie szczególnej ostrożności przy wybieraniu produktów w
sklepie, jako że mogą one być zanieczyszczone glutenem. Nie da się uniknąć go
całkowicie – choćby ze względu na zanieczyszczenia technologiczne – ale można
zredukować do minimum zapewniającego odbudowę śluzówki jelita. Jest to jednak
nierzadko dość drogie, zwłaszcza gdy ktoś nie planuje gotować w domu. Firmy
produkujące produkty bezglutenowe nie cenią się nisko, a dodatkowo smak wielu
dostępnych chlebów w odczuciu celiaków pozostawia wiele do życzenia.
Produkowanie
dla małej grupy ludzi jest średnio opłacalne, więc nic dziwnego, że biznes
kwitnie odkąd zwiększył się popyt osób zdrowych na jedzenie bez glutenu.
Pozwala to również na rozwijanie asortymentu dla osób autentycznie chorych,
które do niedawna nie mogły sobie tak po prostu pójść do knajpy i zjeść
bezglutenowy obiad. Pamiętajmy również o tym, że obecna nagonka na dietę
bezglutenową leży w interesie firm produkujących prawie każdą inną żywność.
Dodatek glutenu pozwala na uzyskanie produktu o pożądanej przez konsumenta
konsystencji – tanio i bez kombinowania. W wielu produktach bezglutenowych
trzeba posiłkować się innymi dodatkami imitującymi jego właściwości, co nie
czyni ich szczególnie „zdrowymi”. Na pewno nie przyczyniają się do chudnięcia, co
zaskakuje mniej świadomych użytkowników diety.
Czego sobie szanowny pacjent życzy?
Są
media, są książki, specjaliści z różnych szkół filozoficznych, ale i pacjenci,
którzy nakręcają spiralę popularności diety bezglutenowej. Właściwie nie
powinnam tego pisać, bo odzieram odżywianie z tego, co niektórym dietetykom
gwarantuje psychologiczną akceptację diety przez pacjentów. Tak naprawdę
właśnie to wielu pacjentów woli usłyszeć – że w diecie trzeba ograniczyć
gluten, bo to on jest sprawcą tycia, złego samopoczucia, konfliktów rodzinnych
i słabych stopni w szkole. Zdrowa dieta nie sprzedaje się dobrze w tradycyjnym
wydaniu. A jeśli ktoś nie chce słyszeć, że do tej pory tył, bo kiepsko się
odżywiał (lub źle się czuł, bo totalnie ignorował swoje potrzeby emocjonalne),
tylko że podstępnie tuczył go nikczemny gluten, to znajdą się tacy, którzy
właśnie to mu powiedzą.
Przewrotnie
Na koniec daję
błogosławieństwo tym, którzy wiedzą, co to jest gluten oraz gdzie się znajduje
i chcą go wykluczyć z diety mimo braku wskazań medycznych. Warunkowe
błogosławieństwo. Tak jak gluten przez
samo bycie glutenem nie jest szkodliwy dla osób bez szczególnych predyspozycji
genetycznych, tak też nie jest do niczego w organizmie potrzebny. Dlatego
jeśli nie masz celiakii/alergii/nadwrażliwości i z jakichś powodów chcesz to
zrobić – w porządku, o ile:
- jesteś osobą dorosłą;
- sprawdzisz zawczasu, czy nie masz nietolerancji glutenu – jeśli masz, to sensowna dieta będzie dalece bardziej restrykcyjna niż niskoglutenówka typowa dla ograniczających hobbystycznie; testy nie będą miarodajne po eliminacji glutenu;
- przed rozpoczęciem zrobisz sobie komplet badań (to akurat gorąco polecam niezależnie od rodzaju diety), żeby wiedzieć, z jakiego pułapu startujesz, co się zmienia na plus, a co na minus, krótko mówiąc – będziesz pod kontrolą lekarza;
- będziesz pamiętać o tym, że istnieją zboża naturalnie bezglutenowe, które mają składniki (a jak już wiemy z poprzednich postów, to właśnie o składniki chodzi w żywieniu) niezbędne, a nie tak obficie występujące w innych rodzajach pokarmów; a najlepiej skonsultujesz się z dietetykiem, który pokaże Ci, jak bezpiecznie zastąpić to, co eliminujesz wraz z glutenem;
- lubisz lub przynajmniej wiesz jak piec – będziesz to robić często, kiedy poznasz skład, smak i cenę bezglutenowych chlebów ze sklepu;
- nie będziesz trąbić na lewo i prawo o tym, jak brak glutenu zmienił Twoje życie, bo wcale nie jest powiedziane, że komuś innemu to pomoże (a przy typowym dla obecnych czasów nadmiarze informacji może już nie mieć siły szukać innych źródeł wiedzy ;)).
Smacznego!
poniedziałek, 4 maja 2015
„Orzechy są dobre na mózg”
Jest wiele punktów stycznych w byciu
dietetykiem i w byciu psychologiem. Przykładowo, reakcje ludzi na wiadomość, że
się takowym jest i oczekiwania, które się niedługo potem ujawniają, są bardzo
podobne. Wśród dietetyków zawsze wywoływałam zaciekawienie pomieszane z lękiem,
czy przypadkiem wszystkiego gdzieś po kryjomu nie interpretuję. Interpretacja –
straszna rzecz, można źle wypaść. Jako dietetyk wzbudzam nieufność przy każdym
wyjściu do kawiarni, ale też nadzieję, że mam w zanadrzu zalecenia dietetyczne
na każdą dolegliwość i że takie zalecenie brzmi mniej więcej tak: „boli cię
noga? jedz kaszankę” (chociaż najlepiej chyba czekoladę lub pizzę ;)).
I tak właśnie parę
lat temu w środowisku studenckim ktoś zadał mi pytanie: „co jeść na mózg?”.
Wyświetliło mi się przed oczami z 10 różnych możliwości odpowiedzi. A potem
niebieski ekranik. Przytaknęłam tylko, bo już osoba zadająca pytanie zaczęła
mówić o tym, że orzechy są ponoć dobre. I teraz, kiedy nadszedł czas matur i
znów z uporem maniaka pisze się na różnych portalach o diecie dla mózgu,
przypomniałam sobie, że cała sprawa wymaga sprostowania.
Dieta na mózg – o co pytasz i czego oczekujesz?
Może
chodzić o funkcje poznawcze, które akurat u pytającego z jakichś przyczyn
szwankują lub nie szwankują, ale wymagania otoczenia go przerastają. Pamięć, uwaga
– najbardziej jej koncentracja, uczenie się i inne przejawy działania mózgu to
typowe „rzeczy do poprawy”. Czasem też, bardzo między wierszami, chodzi o
nastrój (mocno powiązany z wyżej wymienionymi), lęk, zachowania, które nie do
końca wydają nam się normalne, ale strach zapytać.
Odpowiedzią
na takie pytanie, w zależności od źródła, jest:
- konkretna lista produktów/składników „dobrych dla mózgu”
- rozważanie na temat tego, że niezadowolenie z własnej sprawności może mieć różne przyczyny i że trzeba porobić badania i że trzeba zadbać o cały organizm, bo przy cukrzycy, anemii lub niedoborze witaminy D, to nawet wagon orzechów nie pomoże. :)
Listy produktów, po których
będziecie mieć „umysł jak brzytwa” możecie sobie poczytać w 150+ zakamarkach
internetu. Pewnie będą tam orzechy, awokado, czekolada, banany, ryby, jaja (ale
tylko z omega-3). Z ciekawszych koncepcji: marchew (?), jogurt grecki (??), cytryna
(???), ananas (????). Prawda, że lepiej jeść niż nie jeść, ale... serio? Kiedy
autor jest sprytny, zawiera na liście właściwie wszystkie grupy produktów
spożywczych albo przyjmuje perspektywę składników odżywczych. Niestety rzadko formułuje
wniosek, że ogólnie dość miłościwy stosunek do własnego ciała przejawiający się
po prostu urozmaiconą dietą lub dietą dostosowaną do schorzeń to cała
filozofia. Tylko kto by to czytał? ;)
Orzech włoski wygląda jak mózg!
Trochę
uczepiłam się tego orzecha, ale niczego tak często nie słyszę w jego kontekście,
jak stwierdzenia, że jest dobry na mózg. Pewnie, przecież wygląda jak dwie
półkule, to wyraźny znak. Niestety, na drodze do potwierdzenia tej, skądinąd ciekawej,
teorii (podobne pomaga na podobne) stoi nikczemny układ pokarmowy, który
rozwala tego orzecha w drobny mak... kroi go na białka, tłuszcze, węglowodany i
ich części składowe. Z jelit są one wchłaniane do krwiobiegu i wtedy już nikt
nie pamięta, że swego czasu były orzechem. To mniej więcej tak, jak z
przekonaniem, że jeśli matka je produkty wzdymające, to jej karmione piersią
dziecko będzie wzdęte albo że trzeba jeść galaretki na stawy (bo mają kolagen).
W diecie trzeba konkretnych składników,
a nie produktów (choć oczywiście orzechom nie można odmówić prozdrowotnych
właściwości). Niestety, też nie działa to tak, że wystarczy ładować w siebie,
ile wlezie, np. magnezu albo kwasów omega-3. Magnez m.in. zmniejsza wchłanianie
wapnia, a dużo łatwiej zrobić dietę wysokomagnezową niż wysokowapniową, więc
będą niedobory tego drugiego. Kwasy z grupy omega-3, które dostarczamy w
olejach roślinnych i orzechach, muszą zostać rozbudowane w organizmie, by tak
naprawdę mieć coś wspólnego z mózgiem – oleum idzie do głowy, jak mawiał
Zagłoba, ale nie tak bezpośrednio. Nawet przy odpowiednim spożyciu źródeł
omega-3, kwasy tłuszczowe trans, obecne w żywności wysoko przetworzonej i
słodyczach zmniejszają efektywność tych przemian. W praktyce, nie wystarczy
wciągnąć koktajl z awokado, bananów i orzechów, kiedy na śniadanie pizza z
wczoraj, na obiad kebab, a na kolację torcik. Co nie znaczy, że pizza raz na
jakiś czas powoduje obkurczenie mózgu.
OK, to patrzymy
więc na Piramidę Zdrowego Żywienia albo inny wytwór ekspertów od
żywienia. Jemy jak przykazali. Skąd u kogoś np. niedobór magnezu, skoro łatwo
znaleźć magnez w jedzeniu? Można słabo go wchłaniać w zespole złego wchłaniania
(trudno o bardziej zagadkową nazwę), który pojawia się najczęściej przy
chorobach zapalnych jelit i celiakii. W takich sytuacjach jelito cienkie,
którego zadaniem jest wchłanianie, nie spełnia swojej funkcji. Albo śluzówka
jest spłaszczona, w związku z czym ilość witamin i składników mineralnych do
wykorzystania przez organizm jest niewystarczająca, albo przepuszcza nie do
końca rozłożone składniki, wywołując zaburzenia pracy innych organów. Można
mieć wrodzone albo nabyte problemy z trawieniem na tle niedoboru enzymów
koniecznych do przetwórstwa. To istota m.in. fenyloketonurii,
na którą obecnie bada się przesiewowo wszystkie dzieci w pierwszych dobach
życia. Jeśli wynik jest pozytywny, to jedynie wprowadzenie restrykcyjnej diety
na całe życie daje możliwości normalnego rozwoju. aby nie dochodziło do
kumulacji nadmiernych ilości jednego z aminokwasów w tkankach ciała – zwłaszcza
w układzie nerwowym. O innych zaburzeniach trawienia często dowiadujemy się o
wiele później. Można jeszcze mieć alergię, w tym utajoną. Walczący układ
immunologiczny, czyli istota alergii, nie sprzyja jasnemu myśleniu. Uogólniony
stan zapalny jest też związany m.in. z depresją. Czyli – nie każdemu według listy, a każdemu według potrzeb i
możliwości.
Czy więc w tych wszystkich rozpiskach nie ma ani krzty prawdy?
Aż
tak źle nie jest. Cynk jest potrzebny, omega-3 są potrzebne, polifenole są
potrzebne, a wszystko to zawarte jest na przykład w... no właśnie, orzechach,
awokado, bananach, a nawet w marchwi, cytrynie czy jogurcie greckim. ;) Inna
sprawa, że trochę pomija się rolę witaminy D, żelaza, cukru (o tym planuję
osobny artykuł), białka, bez których też nie będzie oczekiwanego efektu. Listy
są po prostu ogromnym uproszczeniem i trochę zachęcają do wiary w magiczne
właściwości jedzenia, a tu nie ma magii. Większość tych produktów z list to jedzenie
mile widziane w diecie zdrowego człowieka, który stosuje profilaktykę, by
zdrowym człowiekiem pozostać. Ni mniej, ni więcej. To nie brak jakiegoś
produktu i nie zawsze mała ilość pojedynczego składnika w diecie pogrąża
koncentrację, itp. Jadając ze smakiem cała listę produktów „na mózg”, nie pomożemy
mu specjalnie, jeśli nie popracujemy np. nad anemią, którą rozwija się od
ładnych paru lat. Pewnego pułapu wydajności nie przeskoczymy przy pomocy diety,
ale możemy sobie stworzyć fizyczne możliwości do wyciągnięcia maksimum z tego,
co mamy.
Jeśli ktoś jednak
potraktuje taki artykuł-listę jako inspirację do wprowadzenia nieznanego albo
dawno nie spożywanego produktu, to należy traktować jako korzyść. Pochwalam i
zachęcam, dlatego, że opisywane jedzenie ogólnie sprzyja utrzymaniu zdrowia, a
jeśli całość organizmu jest zdrowa, to i układ nerwowy może pracować prawidłowo.
I to jest odpowiedź na pytanie: „co jeść na mózg”.
niedziela, 26 kwietnia 2015
Nawyki żywieniowe należą do najbardziej opornych na zmianę, bo codziennie powtarzamy te same zachowania
Nawyki
żywieniowe to dość szerokie pojęcie. Obejmuje m.in. to, jakie produkty
wybieramy, jak je przygotowujemy i w jakich okolicznościach spożywamy (np. jak
często, w jakich ilościach), a także w jakim stopniu interesuje nas jakość
żywności, jak wygląda nasz dzień od śniadania po kolację. Do pewnego stopnia decyduje
o tych preferencjach biologia, np. mamy większe upodobanie do pewnych smaków niż
inni, od uwarunkowań hormonalnych zależy apetyt, itp. Jednak ogromny wpływ na
nasze nawyki żywieniowe ma otoczenie społeczne.
Trudno
wyobrazić sobie bardziej społeczną czynność niż jedzenie, szczególnie gdy każda
rodzinna uroczystość musi zostać przypieczętowana wspólnym obiadem, wcale nie
jednodaniowym. Dlatego też nawyki te kształtują się już w dzieciństwie, gdy
obserwujemy rodziców w kulinarnej akcji. Od nich uczymy się, jak wygląda
normalny posiłek (np. czy bardziej jemy pomidorową z makaronem czy makaron polany
pomidorową, jakiej wielkości schabowy jest wystarczający, ile warstw sera na
kanapce czyni ją pełnowartościowym posiłkiem), ile dań powinno być podczas
świątecznego posiłku i czy na pewno są to tradycyjne dania, ile różnych
produktów jemy w ciągu tygodnia, kto jest upoważniony do przygotowania i
podania posiłków, a nawet komu najpierw powinno się podać jedzenie przy stole. Zachowanie
naszych rodziców ma zaskakująco duży wpływ na to, co jako dzieci wybieramy
talerz. Przykładowo, naleganie, byśmy jedli (więcej) skutkuje preferowaniem przez
nas wysokoenergetycznych (a niekoniecznie bogatych w składniki odżywcze) przekąsek.
Żelazna logika. W kolejnych latach jednak wychodzimy „między ludzi” i tam – nierzadko:
na szczęście – poznajemy inne poglądy na odżywianie się.
W związku z
tym, że człowiek, jako istota społeczna, lubi czuć się akceptowany przez
innych, postępuje tak, żeby zaskarbić sobie ich względy. Oczywiście jest to
raczej poza chłodną kalkulacją i przeważnie nie myśli: „motyla noga, Zygfryd
nie pożyczy mi tych 10 tysięcy, jeśli nie pokażę mu, że też jadam wegańsko i
bezglutenowo!”, ale ostatnio ciężko nie odnieść wrażenia, że prowadzenie bloga
kulinarnego w tych klimatach lub przynajmniej wykluczenie z diety mięsa (lub:
ziemniaków, zbóż, owoców, warzyw nie-eko, mleka, itp.) jest jedynym sposobem na
jako-taką karierę w dziedzinie żywienia czy uznanie wśród rówieśników. Skoro
więc jakieś zachowanie – tutaj wyznawanie określonej szkoły jedzenia – przynosi
korzyści, to je utrwalamy. Zatem dopóki mieszkamy u rodziców-wegetarian,
niedzielny rosołek raczej nie będzie na skrzydełku. Ale dla dziewczyny
stosującej dietę paleo czy chłopaka, którego chcemy wesprzeć w budowaniu masy,
przełkniemy z mniejszym lub większym kacem moralnym tego zwierzaka.
Nowe nawyki
lubią nas opuścić w chwilach kryzysu – kiedy np. zachorujemy, mamy PMS, a w
pracy rzeźnia. Wtedy często wracamy do pozornie pokonanych już zachowań. Jest
to zupełnie normalne, nawet gdy nawyk funkcjonuje już długo, choć z czasem
oczywiście prawdopodobieństwo maleje. Rodzina pochodzenia też ma pewien wpływ
na naszą podatność na „wpadki” pod wpływem emocji, bo od najbliższych uczymy
się radzenia sobie ze stresem (i czasem obserwujemy, że zachodzi ono poprzez
wcinanie galaretek w czekoladzie przed telewizorem). Ponadto, jeśli byliśmy
pocieszani, nagradzani za zjedzenie obiadu czy witani przez babcię słodyczami,
to w chwilach, kiedy brakuje nam czegoś nieokreślonego w życiu chętniej
sięgniemy po nie. Podobnie działają inne
potrawy, które kojarzą nam się z domem, dzieciństwem, ludźmi, których kochamy –
każdy może mieć swój katalog takich zjawisk kulinarnych. Takie comfort foods zjadamy, kiedy nie jesteśmy
specjalnie głodni, ale za to czujemy się odrzuceni, sfrustrowani albo
zagrożeni. Cały sekret tkwi w tym, by nauczyć się wcześnie rozpoznawać trudne
sytuacje i mieć przygotowany repertuar rozwiązań zastępujących jedzenie. Warto
przy tym pamiętać, że jednorazowo tradycyjne naleśniki z serem i cukrem nie zabijają,
więc można sobie czasem pozwolić na podróż sentymentalną. Grunt, żeby nie była
to jedyna forma sprawiania sobie przyjemności.
Choć brak
wsparcia ze strony rodziny i nawyki z niej wyniesione w wielu przypadkach
utrudniają wprowadzenie prozdrowotnych zmian, to jednak nie zawsze jest ona balastem.
Badania wykazują, że kiedy jeden z domowników musi zmienić dietę ze wskazań
medycznych, reszta również modyfikuje swój jadłospis. Oczywiście częściowo jest
to wymuszone ograniczoną rozpiętością budżetu domowego i możliwościami
logistycznymi, ale możemy się spodziewać, że chodzi także o zwiększanie się
świadomości żywieniowej, przyzwyczajenie się do nowych produktów (które, ku
zdziwieniu niektórych, wcale nie smakują jak trawa). To oznacza, że
teoretycznie nawet w rodzinie mięsożerców-ortodoksów może dojść do nieśmiałego
z początku wprowadzenia dań jarskich. Nie dzieje się tak oczywiście z dnia na
dzień.
Zmiana
nawyków żywieniowych zazwyczaj pociąga za sobą wiele innych zmian, więc nie ma
nic dziwnego w tym, że trwa i że zabieramy się za nią z pewną dozą niechęci. Z
badań wynika, że do utrwalenia się nawyku potrzeba ok. pół roku i to przy
założeniu, że nie sformułujemy celu w kategoriach „będę zdrowo się odżywiać”. Bez
rozbicia na mniejsze, konkretniejsze kroki trudno go będzie osiągnąć. Całe
życie uczymy się jeść w pewien sposób i wiele czynników wpływa na jego
utrzymanie, więc dlaczego zmiana miałaby zajść z dnia na dzień?
wtorek, 21 kwietnia 2015
O autyzmie na diecie, w gościach u Stowarzyszenia Spektrum
Odkąd założyłam "stronowego" facebooka, staram się śledzić, co w trawie piszczy, jeśli chodzi o zastosowania dietetyki w różnych kontekstach. Ostatnio na jednej ze stron dotyczących autyzmu pojawiła się ankieta dla rodziców odnośnie stosowanego u ich dzieci leczenia farmakologicznego i diety. Z jakichś powodów w pytaniu o dietę można było odpowiedzieć jedynie na 3 sposoby: dieta bezglutenowa, bezmleczna i/lub bezcukrowa. Faktycznie są to najbardziej powszechne rodzaje eliminacji, kiedy mamy do czynienia z tym zaburzeniem, ale przecież sama jestem dietetykiem i wiem, że na tym się nie kończy. Mało tego, dieta w autyzmie to nie tylko eliminacja. Dlatego też poprosiłam o uwzględnienie opcji "inne", żeby istniała możliwość zasygnalizowania, że jednak istnieje coś poza eliminacją mleka, glutenu i cukru. Rozwinęła się z tego mała dyskusja, która zainspirowała mnie do napisania artykułu.
Każdy chce być traktowany indywidualnie i jest oburzony, kiedy się tak do niego nie podchodzi. Jednak czasem wydaje mi się, że panuje powszechne przekonanie, iż u dzieci z autyzmem wystarczy taśmowo stosować to samo postępowanie i będzie "naprawione" (z drugiej strony, autyzm pewnie nie istnieje, tak samo jak ADHD, bo "sam autor powiedział, że je sobie wymyślił" - choć wcale tak nie powiedział). Ze względu na różne współwystępujące problemy, jak również preferencje i możliwości konkretnego dziecka, modyfikacje diety mogą być dalece bardziej zróżnicowane niż założono w tej ankiecie (chociaż rozumiem też, że autorzy chcieli uniknąć wpisywania tam diet totalnie niezwiązanych z samym autyzmem, w stylu "tę dietę lekarz/terapeuta/ktokolwiek zalecił nam na ból lewej stopy"). W każdym razie, zapraszam do czytania: tutaj.
czwartek, 16 kwietnia 2015
80% osób, które zrzuciły kilogramy odzyskuje je w ciągu roku
To wynik
badania opublikowanego w 2005 r. przez badaczki z Rhode Island w USA na
podstawie zbieranych przez 10 lat danych z National Weight Control Registry –
rejestru osób, które na różne sposoby (i z różnym skutkiem) próbowały schudnąć.
Udział w badaniu był dobrowolny, co może mieć wpływ na wyniki i to raczej w
kierunku niedoszacowania (w Polsce prędzej ktoś by się pochwalił
niepowodzeniem, ale w USA to prawdopodobnie nie przechodzi). Wypowiedziały się
głównie kobiety, tak więc wgląd w psychikę odchudzającego się mężczyzny nadal
mamy ograniczony. Wciąż jednak było to 4000 osób, czyli całkiem pokaźna grupa, żeby
ostrożnie powyciągać jakieś wnioski.
Patrząc na te
dane z drugiej (jasnej) strony, wygląda na to, że ok. 20% osób cieszy się
trwałymi efektami chociaż mówi się, że żadna metoda odchudzania nie pozwala na
dłuższą metę utrzymać wypracowanej szczupłej sylwetki. Trwałe efekty to w tym
badaniu takie, które utrzymują się dłużej niż rok, a mowa jest o utracie ok.
10% wyjściowej masy ciała, bo dopiero wtedy zauważalne są pozytywne efekty dla
zdrowia. 1-2 kg
w jedną czy drugą stronę nie robią w tym wypadku różnicy. Poza tym – im dłużej
ktoś utrzymał dietę, tym większa była szansa, że pozostanie tak przez następne
lata.
Ale zaraz –
jakie następne lata? Czy dieta nie jest po to, żeby schudnąć i przestać się
katować? Przez ładnych parę lat wydawało mi się, że kiedy kwieciście i z
wielkim przekonaniem opowiadam pacjentom o zdrowym odżywianiu, to wszyscy
zostają automatycznie zarażeni moim entuzjazmem i w ich głowach niczym neon
rozbłyska: „tak, w tym właśnie momencie postanawiam zmienić swoje życie! będę
się odżywiać zgodnie z zasadami, dzięki czemu nigdy nie będą mi potrzebne żadne
diety, bo będę mieć doskonałą sylwetkę” (a poza tym będę pancerny i niezatapialny,
ale o tym innym razem). Kiedy prowadziłam różne warsztaty, dowiadywałam się,
jak bardzo się mylę: okazywało się, że zdrowe odżywianie to właściwie też
dieta, tylko w trochę innym celu stosowana. Przytrafia się od święta i jak już
się osiągnie cele zdrowego odżywiania to można się odżywiać normalnie. Inaczej:
jeśli jem dziennie 10 pączków, to na potrzeby schudnięcia (bądź inne) zamieniam
pączki na liść sałaty z rodzynką. Po schudnięciu wracam do pączków, bo cel
osiągnięty, a głód trzeba w końcu zaspokoić. Z różnych powodów to nie ma szans
działać, a utrudnia każde kolejne odchudzanie.
Tymczasem w
przytoczonym badaniu mówi się o utrzymaniu efektów, co części osób jednak się
udaje. Osoby te łączy kilka zachowań: codzienne jedzenie śniadań, częsta
kontrola wagi, ograniczanie tłuszczu, aktywność fizyczna (choćby spacery),
regularność jedzenia, szybkie wychwytywanie odstępstw od diety – zanim
doprowadzą do jej porzucenia. Częste ważenie się czy pilnowanie ilości tłuszczu
w diecie uważam za mniej istotne, a w niektórych sytuacjach niewskazane, ale
mają one wspólny mianownik z pozostałymi: nie są jednorazowe, trzeba je
wielokrotnie, każdego dnia, powtarzać. Wynika z tego, że utrzymanie efektów
wymaga wyrobienia nawyków – nowych nawyków (bo od dziecka pracujemy na te,
które prowadzą nas do widma diety). Dlatego jeśli aktywność fizyczna – to taka,
której sobie nie odmówimy, bo jesteśmy zmęczeni po pracy/bo nie chce się znowu
wychodzić/bo jest kosztowna. Jeśli ważenie – to regularne, chociaż nie
codzienne. Jeśli ograniczanie tłuszczu – to też nie jednego dnia, nie w formie:
„wieczorem zjadam tabliczkę czekolady, ale przynajmniej nie smaruję chleba
masłem”. Ograniczanie czegoś wymaga zwiększenia ilości czegoś innego, dlatego
nie jestem entuzjastką tego zalecenia. Jeśli regularność, to jedzenie podobnie
w tygodniu i w czasie weekendu. Pilnowanie odstępstw to z kolei pogodzenie się
z tym, że one będą, ale nie przekreślają całego dotychczasowego wysiłku.
Przechodząc na
dietę lub zmieniając nawyki żywieniowe, zazwyczaj nie trzeba prowadzić
skrupulatnej buchalterii kalorii czy wykluczać połowy menu. Lepiej przyjrzeć
się temu, co robimy automatycznie lub pod wpływem dobrych rad z internetu.
Spokojnie może się obejść bez rewolucji – jeden potrzebuje wyjazdu do Indii, by
odnaleźć sens życia, a innemu wystarczy, że wybierze inną drogę do pracy. Ważne,
by znaleźć to, co właśnie Tobie jest potrzebne.
czwartek, 9 kwietnia 2015
Dietetyk, psycholog, psychodietetyk - z czym do ludzi?
Poszukiwanie specjalistów odpowiednich dla nas, gdy chcemy schudnąć lub
z innych powodów zmienić sposób odżywiania jest ostatnio skomplikowane. Jeśli
zmianę diety sugeruje lekarz, to sprawa jest prosta – albo on sam daje nam
wskazówki albo kieruje do dietetyka. Czasem z własnej woli
przychodzimy do dietetyka. Tylko czy zawsze wiemy, do kogo trafiamy? Zdarza
się, że mamy za sobą większość znanych diet, przeszliśmy wielu specjalistów i
nic nie działało. Dodatkowo niezastąpione media ustami mniej lub bardziej
anonimowych ekspertów informują, że „otyłość zaczyna się w głowie”, „dieta
powinna być stylem życia”, „trzeba mieć motywację” itp., itd. Pomijając fakt,
że takiego przekazu trudno nie odczytać jako: „sami jesteście sobie winni”, nie
do końca wiadomo, czy dietetyk wystarczy. A jeśli wystarczy, to na jak długo.
Może trzeba zatrudnić cały sztab doradców? Jak nie zwariować?
Komu dietetyka, komu?
Wystarczy
wybrać się na przechadzkę do internetu, żeby zobaczyć, jak wielu specjalistów
oferuje swoje usługi w zakresie doradztwa żywieniowego profilaktycznie i w
chorobach. Choć może się wydawać, że mamy w tej chwili zalew dietetyków, mają
oni zróżnicowane tło edukacyjne. Wielu ma wykształcenie z zakresu technologii
żywności i żywienia człowieka, część ma wykształcenie medyczne. Można się także
udać do specjalisty z innym wykształceniem i ukończonymi studiami podyplomowymi
z poradnictwa żywieniowego lub podobnymi. Są też ludzie po kursach zawodowych w
różnej renomy placówkach edukacyjnych. W związku z tym, że ustawa o zawodzie
dietetyka nie istnieje, wszyscy oni mogą świadczyć usługi na rzecz osób
potrzebujących specjalistycznych diet, chcących zmienić styl życia czy się
odchudzić – przynajmniej jeśli chodzi o dietetykę poza NFZ. Tylko kto widział
dietetyka na NFZ? Ja widziałam – przy jednej poradni diabetologicznej. Poza tym
ze świecą szukać. Dla porównania: w Wielkiej Brytanii jasno określa się, kto
może się nazywać dietetykiem, czym się zajmuje, jakie musi spełniać wymagania i
czym się różni od „żywieniowców” czy „terapeutów żywieniowych” – poczytać o tym
można tutaj.
Chociaż można
dyskutować, który rodzaj wykształcenia w tym zawodzie jest najbardziej wskazany
w określonych sytuacjach, w praktyce okazuje się, że po każdej z wymienionych
ścieżek można być skutecznym i, co najważniejsze, zorientowanym na dobro
pacjenta specjalistą. Z drugiej strony z każdym wykształceniem można być po
prostu ignorantem. Inna sprawa, że w dietetyce jest wiele kontrowersji
związanych z tym, że zalecenia żywieniowe zmieniają się z dnia na dzień i
czasem wydają się oparte na bliżej nieokreślonych fluktuacjach poziomu
promieniowania kosmicznego. Będące ich podstawami badania naukowe przynoszą
sprzeczne wyniki z przyczyn rozmaitych, w tym finansowych. To dla pacjenta
oznacza mniej więcej tyle, że będzie
dostawał zalecenia tak różne, jak różne są szkoły, które „wyznają” jego
specjaliści. Osobiście upatruję w tym chaosie informacyjnym jednej z
przyczyn chorób cywilizacyjnych i (pośrednio) zaburzeń odżywiania.
Zadania dietetyka opisane są na stronie internetowej Polskiego Towarzystwa Dietetyki. W skrócie: modelowo dietetyk w poradni dokonuje oceny stanu odżywienia i sposobu żywienia
pacjenta, co pozwala mu na zauważenie nieprawidłowości, które mogły doprowadzić
do choroby lub ją utrzymywać i ich skorygowanie. Robi to na podstawie wywiadu,
pomiarów, analizy wyników badań biochemicznych i immunologicznych. Żeby
skorygować nieprawidłowości w żywieniu edukuje pacjenta (a przynajmniej
powinien tak robić), proponuje mu zmiany i często układa jadłospis. Relacja z
założenia jest więc nierówna – dietetyk jest ekspertem, do którego przychodzi
się po to, by pokierował, podał rozwiązania oraz zmotywował przez zaopatrzenie
w odpowiednie informacje i obecność wraz ze swoimi narzędziami pomiaru (wykrywającymi,
jak sądzą niektórzy, każde odstępstwo od diety). I zazwyczaj pacjent właśnie to
uzyskuje.
Współpraca
układa się gładko, dopóki dieta, którą mamy stosować nie jest zbyt
restrykcyjna, efekty szybko stają się widoczne i widzimy, że psychicznie oraz
fizycznie jesteśmy w stanie sobie poradzić z realizacją jej założeń. Sytuacja
jest bardziej skomplikowana, gdy mimo jasno świecącego w oddali wymarzonego
celu „produkty zabronione” nadal krzyczą z szuflady zbyt głośno. Albo wciąż nie
możemy znaleźć czasu, by zjeść to śniadanie. Albo czujemy fizyczny wręcz opór
przed jedzeniem tego, do czego namawia nas dietetyk. Wreszcie kiedy wszyscy
wokół mówią, że mamy „coś zmienić”, a sami nie jesteśmy przekonani, czy chcemy,
przydatny może się okazać jeszcze inny specjalista do (czy też od) pomocy.
Do psychologa? Przecież jestem normalna/-y!
Psycholog w
poradni dietetycznej to dość nowy wynalazek i wiele osób ma podejrzenia, po co
on tam jest. Myśl o wybraniu się do takiego specjalisty budzi nie najlepsze
skojarzenia. W społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie, że wybranie się do
psychologa oznacza, że ktoś ma problemy. Czyli jest stuknięty. Przyznanie się
do problemu nawet przed sobą (bo niektórzy właśnie w ten sposób traktują
korzystanie z usług psychologa) bywa zbyt trudne. Niektóre osoby kojarzą
psychologa z psychiatrą i obawiają się, że przy pierwszej wizycie zostaną
naszpikowane lekami, tymczasem nie taka jest rola ani kompetencje psychologa.
Zadania
psychologa w poradni dietetycznej są rozmaite: od wspierania pacjenta
dietetycznego na każdym etapie diety, wzmacniania jego mocnych stron, przez
pracę nad emocjami, które mogą się przyczyniać do nietypowych zachowań
żywieniowych aż do psychoterapii problemów leżących głębiej, np. gdy mamy do
czynienia z zaburzeniami odżywiania. Psychoterapią może się zajmować osoba,
która ma uprawnienia psychoterapeuty – wcale nie musi to być psycholog! W
przypadku zaburzeń odżywiania oczywiście „zwykły psycholog” (czyt.
nie-psychoterapeuta) również jest przydatny jako edukator i towarzysz zmagań
pacjenta.
Co prawda
ustawa o zawodzie psychologa jest martwa jak jedna z popularniejszych islandzkich przekąsek, ale zasadniczo od psychologa nie można oczekiwać
ułożenia diety. Za to może on pomóc, kiedy trudność z różnych powodów sprawia
stosowanie się do zaleceń – szczególnie, gdy założone są ograniczenia w
spożywaniu pewnych produktów. Także wtedy, gdy czujemy, że wprowadzenie zmiany
w życiu wywróci je do góry nogami, można liczyć na pomoc psychologa w przejściu
przez trudny czas wyrabiania nowych nawyków. Częstym problemem pacjentów jest
także kompletny brak wyrozumiałości ze strony otoczenia lub nawet traktowanie przez
nie diety jako fanaberii. Rozmowa z psychologiem pomaga wytrwać w swoich
postanowieniach mimo tego typu przeciwności.
Co ważne,
relacja między psychologiem a pacjentem jest z założenia bardziej partnerska.
Mówi się często o „spotkaniu dwóch ekspertów”. Pacjent ma ekspercką wiedzę o
sobie – nikt inny nie potrafi powiedzieć o nim i jego życiu tyle, co on sam.
Psycholog z kolei ma wiedzę o funkcjonowaniu człowieka, trudnościach, z jakimi
może się mierzyć i o sposobach wpierania pacjenta w radzeniu sobie z nimi. To
taka instytucja towarzysząca, która wysłucha, wyłuska sedno i pokaże, jak można
spojrzeć na sytuację z innej strony. Nie decyduje o tym, co jest dobre dla
pacjenta, stwarza mu natomiast bezpieczna atmosferę, by on sam dokonał wyboru.
Dzięki temu nie wiążemy się z psychologiem na stałe i uczymy się sami sobie
radzić w trudnych sytuacjach.
Prędzej do psychodietetyka...
Opisana
powyżej idea pracy z psychologiem wywołuje w niektórych pacjentach podobne
odczucia, co wizja lekarza przepisującego psychotropy. Świadomość, że jest się
jedyną osobą, która może dokonać zmiany może być początkowo trudna do
zniesienia, jednak przy odpowiednim wsparciu owa zmiana przychodzi naturalnie. Skoro
więc podchodząc do zmiany nawyków żywieniowych i tak musimy wprowadzić w życie
jakąś zmianę, to może najlepiej od razu iść do psychodietetyka?
Odpowiedź nie jest oczywista. Przy
rozważaniu tego rozwiązania należy pamiętać, że psychodietetyk nie oznacza specjalisty, który jest
jednocześnie psychologiem i dietetykiem. Tytuł ten odnosi się do osób, które
ukończyły studia podyplomowe z psychodietetyki. Warunki przyjęcia na studia nie
ograniczają dostępu przedstawicielom zawodów niemedycznych i
niepsychologicznych, więc obecnie można korzystać z usług nie tylko psychologów-psychodietetyków
i dietetyków-psychodietetyków, ale też np. filologów-psychodietetyków.
Wybierając odpowiedniego dla siebie specjalistę warto zaznajomić się z
wykształceniem psychodietetyka, aby wiedzieć, czego możemy oczekiwać – np.
psycholog-psychodietetyk ani filolog-psychodietetyk nie ułożą diety, z kolei
dietetyk-psychodietetyk ma mniejszy zakres wiedzy psychologicznej, co może być
nie najlepszym rozwiązaniem dla osób, które potrzebują czegoś więcej niż
regularnych pomiarów i jadłospisu. Modelowy psychodietetyk ma wiedzę
pozwalającą ocenić, na ile sytuacja wymaga pracy psychologicznej, a na ile
dietetycznej. W warunkach poradni jego zakres działania, jeśli nie ma podstaw
ani dietetycznych, ani psychologicznych, jest niewielki – praca powinna polegać
przede wszystkim na edukowaniu.
Optymalnym
rozwiązaniem może być osoba, która ma ukończone studia zarówno psychologiczne,
jak i dietetyczne (nie studia psychologiczne
i kurs dietetyki on-line, ani nie
studia dietetyczne z rocznym kursem „psychologii”). Taki specjalista jest w
stanie realnie ocenić, jakie metody pracy są najbardziej wskazane w danej
sytuacji. Daje to możliwość uzyskania zarówno fachowej porady żywieniowej, jak
i pomocy w poradzeniu sobie z życiem według tej fachowej porady. Podwójne
wykształcenie nie pozwala patrzeć z ciągle tego samego punktu widzenia, co jest
korzyścią dla pacjenta.* Tym bardziej, że nie musi 150 razy opowiadać kilku
specjalistom, co go interesuje (lub nie) i każdemu oczywiście osobno płacić. Psycholog
i dietetyk w jednym pozostaje przy tym bardziej elastyczny – może działać
jednocześnie wielotorowo.
Samo „bycie
psychodietetykiem” nic nie znaczy, tak samo jak oferowanie diet coachingu. Niestety,
zapotrzebowanie na specjalistów „z pogranicza”
okazało się na tyle duże, że poza rocznymi studiami podyplomowymi z
psychodietetyki jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać oferty szkoleń – jedno-
lub kilkudniowych, pod różnymi nazwami. Warto więc zwracać uwagę nie tylko na
to, kim nasz specjalista był przed dokształcaniem w kierunku psychodietetyki,
ale też jaką szkołę wybrał. W kontekście tego ważne jest, co oferuje. Nie dajmy
się naciągnąć na psychoterapię ani dietoterapię komuś, kto nie ma odpowiednich
uprawnień - w najlepszym wypadku stracimy czas i pieniądze.
Podsumowanie
Praca z całym zespołem
specjalistów gdy chcemy lub musimy zmienić swoje odżywianie jest piękną ideą.
Jednak w polskich realiach ani nas na to nie stać, ani nie jest to specjalnie
modne (generalnie chodzenie do psychologa nie jest u nas modne – jeszcze).
Wolimy poczytać w internecie albo pójść do poleconego przez koleżankę
dietetyka, od którego dostaniemy dokładnie ten sam jadłospis, co ona, mimo że
problem leży zupełnie gdzie indziej. Nietrafiona dieta może realnie namieszać w
organizmie, dlatego lepiej zorientować się, czego możemy się spodziewać po
specjaliście, do którego trafiamy (oczywiście korzystając z tego przeglądu).Wprowadzenie
jasnych uregulowań co do statusu osób z poszczególnymi ścieżkami wykształcenia
byłoby dużym ułatwieniem i dla tych, którzy chcą te ścieżki przemierzać i,
przede wszystkim, dla odbiorców usług tego typu.
* (naprawdę tak myślę, inaczej zrobiłabym sobie kursik zamiast być wieczną studentką ;))
Chętnie poznam Wasze
doświadczenia z psychologami, dietetykami, psychodietetykami i innymi
specjalistami przy zmianie diety!