niedziela, 26 kwietnia 2015
Nawyki żywieniowe należą do najbardziej opornych na zmianę, bo codziennie powtarzamy te same zachowania
Nawyki
żywieniowe to dość szerokie pojęcie. Obejmuje m.in. to, jakie produkty
wybieramy, jak je przygotowujemy i w jakich okolicznościach spożywamy (np. jak
często, w jakich ilościach), a także w jakim stopniu interesuje nas jakość
żywności, jak wygląda nasz dzień od śniadania po kolację. Do pewnego stopnia decyduje
o tych preferencjach biologia, np. mamy większe upodobanie do pewnych smaków niż
inni, od uwarunkowań hormonalnych zależy apetyt, itp. Jednak ogromny wpływ na
nasze nawyki żywieniowe ma otoczenie społeczne.
Trudno
wyobrazić sobie bardziej społeczną czynność niż jedzenie, szczególnie gdy każda
rodzinna uroczystość musi zostać przypieczętowana wspólnym obiadem, wcale nie
jednodaniowym. Dlatego też nawyki te kształtują się już w dzieciństwie, gdy
obserwujemy rodziców w kulinarnej akcji. Od nich uczymy się, jak wygląda
normalny posiłek (np. czy bardziej jemy pomidorową z makaronem czy makaron polany
pomidorową, jakiej wielkości schabowy jest wystarczający, ile warstw sera na
kanapce czyni ją pełnowartościowym posiłkiem), ile dań powinno być podczas
świątecznego posiłku i czy na pewno są to tradycyjne dania, ile różnych
produktów jemy w ciągu tygodnia, kto jest upoważniony do przygotowania i
podania posiłków, a nawet komu najpierw powinno się podać jedzenie przy stole. Zachowanie
naszych rodziców ma zaskakująco duży wpływ na to, co jako dzieci wybieramy
talerz. Przykładowo, naleganie, byśmy jedli (więcej) skutkuje preferowaniem przez
nas wysokoenergetycznych (a niekoniecznie bogatych w składniki odżywcze) przekąsek.
Żelazna logika. W kolejnych latach jednak wychodzimy „między ludzi” i tam – nierzadko:
na szczęście – poznajemy inne poglądy na odżywianie się.
W związku z
tym, że człowiek, jako istota społeczna, lubi czuć się akceptowany przez
innych, postępuje tak, żeby zaskarbić sobie ich względy. Oczywiście jest to
raczej poza chłodną kalkulacją i przeważnie nie myśli: „motyla noga, Zygfryd
nie pożyczy mi tych 10 tysięcy, jeśli nie pokażę mu, że też jadam wegańsko i
bezglutenowo!”, ale ostatnio ciężko nie odnieść wrażenia, że prowadzenie bloga
kulinarnego w tych klimatach lub przynajmniej wykluczenie z diety mięsa (lub:
ziemniaków, zbóż, owoców, warzyw nie-eko, mleka, itp.) jest jedynym sposobem na
jako-taką karierę w dziedzinie żywienia czy uznanie wśród rówieśników. Skoro
więc jakieś zachowanie – tutaj wyznawanie określonej szkoły jedzenia – przynosi
korzyści, to je utrwalamy. Zatem dopóki mieszkamy u rodziców-wegetarian,
niedzielny rosołek raczej nie będzie na skrzydełku. Ale dla dziewczyny
stosującej dietę paleo czy chłopaka, którego chcemy wesprzeć w budowaniu masy,
przełkniemy z mniejszym lub większym kacem moralnym tego zwierzaka.
Nowe nawyki
lubią nas opuścić w chwilach kryzysu – kiedy np. zachorujemy, mamy PMS, a w
pracy rzeźnia. Wtedy często wracamy do pozornie pokonanych już zachowań. Jest
to zupełnie normalne, nawet gdy nawyk funkcjonuje już długo, choć z czasem
oczywiście prawdopodobieństwo maleje. Rodzina pochodzenia też ma pewien wpływ
na naszą podatność na „wpadki” pod wpływem emocji, bo od najbliższych uczymy
się radzenia sobie ze stresem (i czasem obserwujemy, że zachodzi ono poprzez
wcinanie galaretek w czekoladzie przed telewizorem). Ponadto, jeśli byliśmy
pocieszani, nagradzani za zjedzenie obiadu czy witani przez babcię słodyczami,
to w chwilach, kiedy brakuje nam czegoś nieokreślonego w życiu chętniej
sięgniemy po nie. Podobnie działają inne
potrawy, które kojarzą nam się z domem, dzieciństwem, ludźmi, których kochamy –
każdy może mieć swój katalog takich zjawisk kulinarnych. Takie comfort foods zjadamy, kiedy nie jesteśmy
specjalnie głodni, ale za to czujemy się odrzuceni, sfrustrowani albo
zagrożeni. Cały sekret tkwi w tym, by nauczyć się wcześnie rozpoznawać trudne
sytuacje i mieć przygotowany repertuar rozwiązań zastępujących jedzenie. Warto
przy tym pamiętać, że jednorazowo tradycyjne naleśniki z serem i cukrem nie zabijają,
więc można sobie czasem pozwolić na podróż sentymentalną. Grunt, żeby nie była
to jedyna forma sprawiania sobie przyjemności.
Choć brak
wsparcia ze strony rodziny i nawyki z niej wyniesione w wielu przypadkach
utrudniają wprowadzenie prozdrowotnych zmian, to jednak nie zawsze jest ona balastem.
Badania wykazują, że kiedy jeden z domowników musi zmienić dietę ze wskazań
medycznych, reszta również modyfikuje swój jadłospis. Oczywiście częściowo jest
to wymuszone ograniczoną rozpiętością budżetu domowego i możliwościami
logistycznymi, ale możemy się spodziewać, że chodzi także o zwiększanie się
świadomości żywieniowej, przyzwyczajenie się do nowych produktów (które, ku
zdziwieniu niektórych, wcale nie smakują jak trawa). To oznacza, że
teoretycznie nawet w rodzinie mięsożerców-ortodoksów może dojść do nieśmiałego
z początku wprowadzenia dań jarskich. Nie dzieje się tak oczywiście z dnia na
dzień.
Zmiana
nawyków żywieniowych zazwyczaj pociąga za sobą wiele innych zmian, więc nie ma
nic dziwnego w tym, że trwa i że zabieramy się za nią z pewną dozą niechęci. Z
badań wynika, że do utrwalenia się nawyku potrzeba ok. pół roku i to przy
założeniu, że nie sformułujemy celu w kategoriach „będę zdrowo się odżywiać”. Bez
rozbicia na mniejsze, konkretniejsze kroki trudno go będzie osiągnąć. Całe
życie uczymy się jeść w pewien sposób i wiele czynników wpływa na jego
utrzymanie, więc dlaczego zmiana miałaby zajść z dnia na dzień?
wtorek, 21 kwietnia 2015
O autyzmie na diecie, w gościach u Stowarzyszenia Spektrum
Odkąd założyłam "stronowego" facebooka, staram się śledzić, co w trawie piszczy, jeśli chodzi o zastosowania dietetyki w różnych kontekstach. Ostatnio na jednej ze stron dotyczących autyzmu pojawiła się ankieta dla rodziców odnośnie stosowanego u ich dzieci leczenia farmakologicznego i diety. Z jakichś powodów w pytaniu o dietę można było odpowiedzieć jedynie na 3 sposoby: dieta bezglutenowa, bezmleczna i/lub bezcukrowa. Faktycznie są to najbardziej powszechne rodzaje eliminacji, kiedy mamy do czynienia z tym zaburzeniem, ale przecież sama jestem dietetykiem i wiem, że na tym się nie kończy. Mało tego, dieta w autyzmie to nie tylko eliminacja. Dlatego też poprosiłam o uwzględnienie opcji "inne", żeby istniała możliwość zasygnalizowania, że jednak istnieje coś poza eliminacją mleka, glutenu i cukru. Rozwinęła się z tego mała dyskusja, która zainspirowała mnie do napisania artykułu.
Każdy chce być traktowany indywidualnie i jest oburzony, kiedy się tak do niego nie podchodzi. Jednak czasem wydaje mi się, że panuje powszechne przekonanie, iż u dzieci z autyzmem wystarczy taśmowo stosować to samo postępowanie i będzie "naprawione" (z drugiej strony, autyzm pewnie nie istnieje, tak samo jak ADHD, bo "sam autor powiedział, że je sobie wymyślił" - choć wcale tak nie powiedział). Ze względu na różne współwystępujące problemy, jak również preferencje i możliwości konkretnego dziecka, modyfikacje diety mogą być dalece bardziej zróżnicowane niż założono w tej ankiecie (chociaż rozumiem też, że autorzy chcieli uniknąć wpisywania tam diet totalnie niezwiązanych z samym autyzmem, w stylu "tę dietę lekarz/terapeuta/ktokolwiek zalecił nam na ból lewej stopy"). W każdym razie, zapraszam do czytania: tutaj.
czwartek, 16 kwietnia 2015
80% osób, które zrzuciły kilogramy odzyskuje je w ciągu roku
To wynik
badania opublikowanego w 2005 r. przez badaczki z Rhode Island w USA na
podstawie zbieranych przez 10 lat danych z National Weight Control Registry –
rejestru osób, które na różne sposoby (i z różnym skutkiem) próbowały schudnąć.
Udział w badaniu był dobrowolny, co może mieć wpływ na wyniki i to raczej w
kierunku niedoszacowania (w Polsce prędzej ktoś by się pochwalił
niepowodzeniem, ale w USA to prawdopodobnie nie przechodzi). Wypowiedziały się
głównie kobiety, tak więc wgląd w psychikę odchudzającego się mężczyzny nadal
mamy ograniczony. Wciąż jednak było to 4000 osób, czyli całkiem pokaźna grupa, żeby
ostrożnie powyciągać jakieś wnioski.
Patrząc na te
dane z drugiej (jasnej) strony, wygląda na to, że ok. 20% osób cieszy się
trwałymi efektami chociaż mówi się, że żadna metoda odchudzania nie pozwala na
dłuższą metę utrzymać wypracowanej szczupłej sylwetki. Trwałe efekty to w tym
badaniu takie, które utrzymują się dłużej niż rok, a mowa jest o utracie ok.
10% wyjściowej masy ciała, bo dopiero wtedy zauważalne są pozytywne efekty dla
zdrowia. 1-2 kg
w jedną czy drugą stronę nie robią w tym wypadku różnicy. Poza tym – im dłużej
ktoś utrzymał dietę, tym większa była szansa, że pozostanie tak przez następne
lata.
Ale zaraz –
jakie następne lata? Czy dieta nie jest po to, żeby schudnąć i przestać się
katować? Przez ładnych parę lat wydawało mi się, że kiedy kwieciście i z
wielkim przekonaniem opowiadam pacjentom o zdrowym odżywianiu, to wszyscy
zostają automatycznie zarażeni moim entuzjazmem i w ich głowach niczym neon
rozbłyska: „tak, w tym właśnie momencie postanawiam zmienić swoje życie! będę
się odżywiać zgodnie z zasadami, dzięki czemu nigdy nie będą mi potrzebne żadne
diety, bo będę mieć doskonałą sylwetkę” (a poza tym będę pancerny i niezatapialny,
ale o tym innym razem). Kiedy prowadziłam różne warsztaty, dowiadywałam się,
jak bardzo się mylę: okazywało się, że zdrowe odżywianie to właściwie też
dieta, tylko w trochę innym celu stosowana. Przytrafia się od święta i jak już
się osiągnie cele zdrowego odżywiania to można się odżywiać normalnie. Inaczej:
jeśli jem dziennie 10 pączków, to na potrzeby schudnięcia (bądź inne) zamieniam
pączki na liść sałaty z rodzynką. Po schudnięciu wracam do pączków, bo cel
osiągnięty, a głód trzeba w końcu zaspokoić. Z różnych powodów to nie ma szans
działać, a utrudnia każde kolejne odchudzanie.
Tymczasem w
przytoczonym badaniu mówi się o utrzymaniu efektów, co części osób jednak się
udaje. Osoby te łączy kilka zachowań: codzienne jedzenie śniadań, częsta
kontrola wagi, ograniczanie tłuszczu, aktywność fizyczna (choćby spacery),
regularność jedzenia, szybkie wychwytywanie odstępstw od diety – zanim
doprowadzą do jej porzucenia. Częste ważenie się czy pilnowanie ilości tłuszczu
w diecie uważam za mniej istotne, a w niektórych sytuacjach niewskazane, ale
mają one wspólny mianownik z pozostałymi: nie są jednorazowe, trzeba je
wielokrotnie, każdego dnia, powtarzać. Wynika z tego, że utrzymanie efektów
wymaga wyrobienia nawyków – nowych nawyków (bo od dziecka pracujemy na te,
które prowadzą nas do widma diety). Dlatego jeśli aktywność fizyczna – to taka,
której sobie nie odmówimy, bo jesteśmy zmęczeni po pracy/bo nie chce się znowu
wychodzić/bo jest kosztowna. Jeśli ważenie – to regularne, chociaż nie
codzienne. Jeśli ograniczanie tłuszczu – to też nie jednego dnia, nie w formie:
„wieczorem zjadam tabliczkę czekolady, ale przynajmniej nie smaruję chleba
masłem”. Ograniczanie czegoś wymaga zwiększenia ilości czegoś innego, dlatego
nie jestem entuzjastką tego zalecenia. Jeśli regularność, to jedzenie podobnie
w tygodniu i w czasie weekendu. Pilnowanie odstępstw to z kolei pogodzenie się
z tym, że one będą, ale nie przekreślają całego dotychczasowego wysiłku.
Przechodząc na
dietę lub zmieniając nawyki żywieniowe, zazwyczaj nie trzeba prowadzić
skrupulatnej buchalterii kalorii czy wykluczać połowy menu. Lepiej przyjrzeć
się temu, co robimy automatycznie lub pod wpływem dobrych rad z internetu.
Spokojnie może się obejść bez rewolucji – jeden potrzebuje wyjazdu do Indii, by
odnaleźć sens życia, a innemu wystarczy, że wybierze inną drogę do pracy. Ważne,
by znaleźć to, co właśnie Tobie jest potrzebne.
czwartek, 9 kwietnia 2015
Dietetyk, psycholog, psychodietetyk - z czym do ludzi?
Poszukiwanie specjalistów odpowiednich dla nas, gdy chcemy schudnąć lub
z innych powodów zmienić sposób odżywiania jest ostatnio skomplikowane. Jeśli
zmianę diety sugeruje lekarz, to sprawa jest prosta – albo on sam daje nam
wskazówki albo kieruje do dietetyka. Czasem z własnej woli
przychodzimy do dietetyka. Tylko czy zawsze wiemy, do kogo trafiamy? Zdarza
się, że mamy za sobą większość znanych diet, przeszliśmy wielu specjalistów i
nic nie działało. Dodatkowo niezastąpione media ustami mniej lub bardziej
anonimowych ekspertów informują, że „otyłość zaczyna się w głowie”, „dieta
powinna być stylem życia”, „trzeba mieć motywację” itp., itd. Pomijając fakt,
że takiego przekazu trudno nie odczytać jako: „sami jesteście sobie winni”, nie
do końca wiadomo, czy dietetyk wystarczy. A jeśli wystarczy, to na jak długo.
Może trzeba zatrudnić cały sztab doradców? Jak nie zwariować?
Komu dietetyka, komu?
Wystarczy
wybrać się na przechadzkę do internetu, żeby zobaczyć, jak wielu specjalistów
oferuje swoje usługi w zakresie doradztwa żywieniowego profilaktycznie i w
chorobach. Choć może się wydawać, że mamy w tej chwili zalew dietetyków, mają
oni zróżnicowane tło edukacyjne. Wielu ma wykształcenie z zakresu technologii
żywności i żywienia człowieka, część ma wykształcenie medyczne. Można się także
udać do specjalisty z innym wykształceniem i ukończonymi studiami podyplomowymi
z poradnictwa żywieniowego lub podobnymi. Są też ludzie po kursach zawodowych w
różnej renomy placówkach edukacyjnych. W związku z tym, że ustawa o zawodzie
dietetyka nie istnieje, wszyscy oni mogą świadczyć usługi na rzecz osób
potrzebujących specjalistycznych diet, chcących zmienić styl życia czy się
odchudzić – przynajmniej jeśli chodzi o dietetykę poza NFZ. Tylko kto widział
dietetyka na NFZ? Ja widziałam – przy jednej poradni diabetologicznej. Poza tym
ze świecą szukać. Dla porównania: w Wielkiej Brytanii jasno określa się, kto
może się nazywać dietetykiem, czym się zajmuje, jakie musi spełniać wymagania i
czym się różni od „żywieniowców” czy „terapeutów żywieniowych” – poczytać o tym
można tutaj.
Chociaż można
dyskutować, który rodzaj wykształcenia w tym zawodzie jest najbardziej wskazany
w określonych sytuacjach, w praktyce okazuje się, że po każdej z wymienionych
ścieżek można być skutecznym i, co najważniejsze, zorientowanym na dobro
pacjenta specjalistą. Z drugiej strony z każdym wykształceniem można być po
prostu ignorantem. Inna sprawa, że w dietetyce jest wiele kontrowersji
związanych z tym, że zalecenia żywieniowe zmieniają się z dnia na dzień i
czasem wydają się oparte na bliżej nieokreślonych fluktuacjach poziomu
promieniowania kosmicznego. Będące ich podstawami badania naukowe przynoszą
sprzeczne wyniki z przyczyn rozmaitych, w tym finansowych. To dla pacjenta
oznacza mniej więcej tyle, że będzie
dostawał zalecenia tak różne, jak różne są szkoły, które „wyznają” jego
specjaliści. Osobiście upatruję w tym chaosie informacyjnym jednej z
przyczyn chorób cywilizacyjnych i (pośrednio) zaburzeń odżywiania.
Zadania dietetyka opisane są na stronie internetowej Polskiego Towarzystwa Dietetyki. W skrócie: modelowo dietetyk w poradni dokonuje oceny stanu odżywienia i sposobu żywienia
pacjenta, co pozwala mu na zauważenie nieprawidłowości, które mogły doprowadzić
do choroby lub ją utrzymywać i ich skorygowanie. Robi to na podstawie wywiadu,
pomiarów, analizy wyników badań biochemicznych i immunologicznych. Żeby
skorygować nieprawidłowości w żywieniu edukuje pacjenta (a przynajmniej
powinien tak robić), proponuje mu zmiany i często układa jadłospis. Relacja z
założenia jest więc nierówna – dietetyk jest ekspertem, do którego przychodzi
się po to, by pokierował, podał rozwiązania oraz zmotywował przez zaopatrzenie
w odpowiednie informacje i obecność wraz ze swoimi narzędziami pomiaru (wykrywającymi,
jak sądzą niektórzy, każde odstępstwo od diety). I zazwyczaj pacjent właśnie to
uzyskuje.
Współpraca
układa się gładko, dopóki dieta, którą mamy stosować nie jest zbyt
restrykcyjna, efekty szybko stają się widoczne i widzimy, że psychicznie oraz
fizycznie jesteśmy w stanie sobie poradzić z realizacją jej założeń. Sytuacja
jest bardziej skomplikowana, gdy mimo jasno świecącego w oddali wymarzonego
celu „produkty zabronione” nadal krzyczą z szuflady zbyt głośno. Albo wciąż nie
możemy znaleźć czasu, by zjeść to śniadanie. Albo czujemy fizyczny wręcz opór
przed jedzeniem tego, do czego namawia nas dietetyk. Wreszcie kiedy wszyscy
wokół mówią, że mamy „coś zmienić”, a sami nie jesteśmy przekonani, czy chcemy,
przydatny może się okazać jeszcze inny specjalista do (czy też od) pomocy.
Do psychologa? Przecież jestem normalna/-y!
Psycholog w
poradni dietetycznej to dość nowy wynalazek i wiele osób ma podejrzenia, po co
on tam jest. Myśl o wybraniu się do takiego specjalisty budzi nie najlepsze
skojarzenia. W społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie, że wybranie się do
psychologa oznacza, że ktoś ma problemy. Czyli jest stuknięty. Przyznanie się
do problemu nawet przed sobą (bo niektórzy właśnie w ten sposób traktują
korzystanie z usług psychologa) bywa zbyt trudne. Niektóre osoby kojarzą
psychologa z psychiatrą i obawiają się, że przy pierwszej wizycie zostaną
naszpikowane lekami, tymczasem nie taka jest rola ani kompetencje psychologa.
Zadania
psychologa w poradni dietetycznej są rozmaite: od wspierania pacjenta
dietetycznego na każdym etapie diety, wzmacniania jego mocnych stron, przez
pracę nad emocjami, które mogą się przyczyniać do nietypowych zachowań
żywieniowych aż do psychoterapii problemów leżących głębiej, np. gdy mamy do
czynienia z zaburzeniami odżywiania. Psychoterapią może się zajmować osoba,
która ma uprawnienia psychoterapeuty – wcale nie musi to być psycholog! W
przypadku zaburzeń odżywiania oczywiście „zwykły psycholog” (czyt.
nie-psychoterapeuta) również jest przydatny jako edukator i towarzysz zmagań
pacjenta.
Co prawda
ustawa o zawodzie psychologa jest martwa jak jedna z popularniejszych islandzkich przekąsek, ale zasadniczo od psychologa nie można oczekiwać
ułożenia diety. Za to może on pomóc, kiedy trudność z różnych powodów sprawia
stosowanie się do zaleceń – szczególnie, gdy założone są ograniczenia w
spożywaniu pewnych produktów. Także wtedy, gdy czujemy, że wprowadzenie zmiany
w życiu wywróci je do góry nogami, można liczyć na pomoc psychologa w przejściu
przez trudny czas wyrabiania nowych nawyków. Częstym problemem pacjentów jest
także kompletny brak wyrozumiałości ze strony otoczenia lub nawet traktowanie przez
nie diety jako fanaberii. Rozmowa z psychologiem pomaga wytrwać w swoich
postanowieniach mimo tego typu przeciwności.
Co ważne,
relacja między psychologiem a pacjentem jest z założenia bardziej partnerska.
Mówi się często o „spotkaniu dwóch ekspertów”. Pacjent ma ekspercką wiedzę o
sobie – nikt inny nie potrafi powiedzieć o nim i jego życiu tyle, co on sam.
Psycholog z kolei ma wiedzę o funkcjonowaniu człowieka, trudnościach, z jakimi
może się mierzyć i o sposobach wpierania pacjenta w radzeniu sobie z nimi. To
taka instytucja towarzysząca, która wysłucha, wyłuska sedno i pokaże, jak można
spojrzeć na sytuację z innej strony. Nie decyduje o tym, co jest dobre dla
pacjenta, stwarza mu natomiast bezpieczna atmosferę, by on sam dokonał wyboru.
Dzięki temu nie wiążemy się z psychologiem na stałe i uczymy się sami sobie
radzić w trudnych sytuacjach.
Prędzej do psychodietetyka...
Opisana
powyżej idea pracy z psychologiem wywołuje w niektórych pacjentach podobne
odczucia, co wizja lekarza przepisującego psychotropy. Świadomość, że jest się
jedyną osobą, która może dokonać zmiany może być początkowo trudna do
zniesienia, jednak przy odpowiednim wsparciu owa zmiana przychodzi naturalnie. Skoro
więc podchodząc do zmiany nawyków żywieniowych i tak musimy wprowadzić w życie
jakąś zmianę, to może najlepiej od razu iść do psychodietetyka?
Odpowiedź nie jest oczywista. Przy
rozważaniu tego rozwiązania należy pamiętać, że psychodietetyk nie oznacza specjalisty, który jest
jednocześnie psychologiem i dietetykiem. Tytuł ten odnosi się do osób, które
ukończyły studia podyplomowe z psychodietetyki. Warunki przyjęcia na studia nie
ograniczają dostępu przedstawicielom zawodów niemedycznych i
niepsychologicznych, więc obecnie można korzystać z usług nie tylko psychologów-psychodietetyków
i dietetyków-psychodietetyków, ale też np. filologów-psychodietetyków.
Wybierając odpowiedniego dla siebie specjalistę warto zaznajomić się z
wykształceniem psychodietetyka, aby wiedzieć, czego możemy oczekiwać – np.
psycholog-psychodietetyk ani filolog-psychodietetyk nie ułożą diety, z kolei
dietetyk-psychodietetyk ma mniejszy zakres wiedzy psychologicznej, co może być
nie najlepszym rozwiązaniem dla osób, które potrzebują czegoś więcej niż
regularnych pomiarów i jadłospisu. Modelowy psychodietetyk ma wiedzę
pozwalającą ocenić, na ile sytuacja wymaga pracy psychologicznej, a na ile
dietetycznej. W warunkach poradni jego zakres działania, jeśli nie ma podstaw
ani dietetycznych, ani psychologicznych, jest niewielki – praca powinna polegać
przede wszystkim na edukowaniu.
Optymalnym
rozwiązaniem może być osoba, która ma ukończone studia zarówno psychologiczne,
jak i dietetyczne (nie studia psychologiczne
i kurs dietetyki on-line, ani nie
studia dietetyczne z rocznym kursem „psychologii”). Taki specjalista jest w
stanie realnie ocenić, jakie metody pracy są najbardziej wskazane w danej
sytuacji. Daje to możliwość uzyskania zarówno fachowej porady żywieniowej, jak
i pomocy w poradzeniu sobie z życiem według tej fachowej porady. Podwójne
wykształcenie nie pozwala patrzeć z ciągle tego samego punktu widzenia, co jest
korzyścią dla pacjenta.* Tym bardziej, że nie musi 150 razy opowiadać kilku
specjalistom, co go interesuje (lub nie) i każdemu oczywiście osobno płacić. Psycholog
i dietetyk w jednym pozostaje przy tym bardziej elastyczny – może działać
jednocześnie wielotorowo.
Samo „bycie
psychodietetykiem” nic nie znaczy, tak samo jak oferowanie diet coachingu. Niestety,
zapotrzebowanie na specjalistów „z pogranicza”
okazało się na tyle duże, że poza rocznymi studiami podyplomowymi z
psychodietetyki jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać oferty szkoleń – jedno-
lub kilkudniowych, pod różnymi nazwami. Warto więc zwracać uwagę nie tylko na
to, kim nasz specjalista był przed dokształcaniem w kierunku psychodietetyki,
ale też jaką szkołę wybrał. W kontekście tego ważne jest, co oferuje. Nie dajmy
się naciągnąć na psychoterapię ani dietoterapię komuś, kto nie ma odpowiednich
uprawnień - w najlepszym wypadku stracimy czas i pieniądze.
Podsumowanie
Praca z całym zespołem
specjalistów gdy chcemy lub musimy zmienić swoje odżywianie jest piękną ideą.
Jednak w polskich realiach ani nas na to nie stać, ani nie jest to specjalnie
modne (generalnie chodzenie do psychologa nie jest u nas modne – jeszcze).
Wolimy poczytać w internecie albo pójść do poleconego przez koleżankę
dietetyka, od którego dostaniemy dokładnie ten sam jadłospis, co ona, mimo że
problem leży zupełnie gdzie indziej. Nietrafiona dieta może realnie namieszać w
organizmie, dlatego lepiej zorientować się, czego możemy się spodziewać po
specjaliście, do którego trafiamy (oczywiście korzystając z tego przeglądu).Wprowadzenie
jasnych uregulowań co do statusu osób z poszczególnymi ścieżkami wykształcenia
byłoby dużym ułatwieniem i dla tych, którzy chcą te ścieżki przemierzać i,
przede wszystkim, dla odbiorców usług tego typu.
* (naprawdę tak myślę, inaczej zrobiłabym sobie kursik zamiast być wieczną studentką ;))
Chętnie poznam Wasze
doświadczenia z psychologami, dietetykami, psychodietetykami i innymi
specjalistami przy zmianie diety!