Prawdopodobnie każdy z nas zna
osobę, która podchodzi do odchudzania po inżyniersku. Tworzy tabele z informacjami
o tym, ile jej śniadanie ma kalorii i innych interesujących rzeczy. Liczy, czy
w ciągu dnia nie przekroczyła jakiejś założonej wartości. Wreszcie – rysuje
sobie krzywą chudnięcia. Prawdopodobnie każdy z nas zna też osobę, która regularnie
testuje plany żywieniowe pisane nie do końca wiadomo przez kogo i dla kogo w
gazetach lub (znowu) w internecie. Testy te kończą się w najlepszym wypadku
szybką rezygnacją. Przychodzą takie dwie osoby do dietetyka...
Wymienieni wyżej przykładowi
znajomi wykazują godne pochwały zaangażowanie, które zawsze jest nieocenionym
zasobem do wykorzystania. Szczególnie, jeśli za zaangażowaniem kryją się
wysokie, choć realistyczne, oczekiwania. A jakie oczekiwania kryją się za
opisanym postępowaniem? Można oczywiście tylko zgadywać, ale intuicja
podpowiada, że takie, których nie będzie łatwo spełnić.
Prowadzenie buchalterii kalorycznej przy odchudzaniu jest bardzo przydatne
na etapie poznawania „jak to działa”, np. po to, by się przekonać, iż "zjadanie" 800kcal
dziennie, będąc aktywnym dorosłym człowiekiem, to na dłuższą metę nie jest
droga do sukcesu. Później, moim zdaniem, nie jest to korzystne. Chcemy jednak
ważyć ileś kilogramów, mieć ileś centymetrów w talii, itp., więc wydaje się, że
bez liczb w jadłospisie, najlepiej w formie tabeli, nie będzie odpowiednich
liczb w wynikach pomiarów. Wystarczy zresztą zerknąć do pierwszych lepszych
zaleceń klinicznych postępowania, np. cukrzycy, by zobaczyć, że nie formułuje
się celów w kategoriach polepszenia kondycji, dobrostanu, itp. – są słabo
mierzalne (?). Podaje się konkretne poziomy cukru, cholesterolu HDL i LDL,
ciśnienia, obwodów ciała, do których trzeba koniecznie zjechać przy pomocy
diety i/lub leków. Wygląda na to, że jesteśmy wychowani do wiary w nieomylność
liczb. Liczby same w sobie nie kłamią, ale łatwo im nadać nadmierne znaczenie
(tutaj przypomina mi się fascynacja naukowców nie-psychologów wskaźnikiem IQ). Chyba
że chodzi o ustalanie wynagrodzenia za pracę – wtedy liczby są bardzo ważne. ;)
Próbowanie różnych „uniwersalnych” czy też „sprawdzonych (przez kogoś)”
diet trąci
przekonaniem,
że wszystkie problemy tego świata mają jedną
przyczynę i to ją właśnie wystarczy usunąć. To trochę tak, jakby uważać, że
jeśli nie da się czegoś naprawić srebrną taśmą klejącą, to nie da się tego
naprawić w ogóle. Z drugiej strony, ta uniwersalna przyczyna jest co jakiś czas
inna – czasem przybiera formę jedzenia zbyt dużo, czasem jedzenia nie tego, co
trzeba (patrz: post o
glutenie,
dobrym i złym jedzeniu), jedzenia nie o tych
porach, co trzeba, nie w tych połączeniach, co trzeba, itd. W gabinetowej
emanacji tej idei dietetyk spotyka się z oczekiwaniem, że strzeli palcami i
będzie miał odpowiednią (czyt. pasującą jak horoskop z gazety codziennej) dietę,
żeby pacjent schudł. Laik ma prawo nie wiedzieć i dopiero zostać wyedukowanym w
kwestii prawdziwości tego przekonania, ale wolałabym nie spotykać się z tym
podejściem u specjalistów.
... istnieje tylko teoretycznie
Nie, tym razem nie chodzi o Państwo Polskie. Osobiście nie jestem
entuzjastką układania jadłospisów, zwłaszcza na okresy dłuższe niż tydzień i w
formie tabelki ze wszystkimi liczbami opisującymi posiłki. Uważam, że bez tego
można poradzić sobie ze zmianą nawyków żywieniowych. Sami pacjenci czasem
sygnalizują mi, że wolą znać reguły, dozwolone/niedozwolone produkty, wśród
których mogą się poruszać itp. Takie podejście jest mi bliższe, szczególnie
jako psychologowi. Oto dlaczego:
1) Sumienne
realizowanie jadłospisu przez pacjenta wydaje się cudownym snem dietetyka
(spełnienie założeń daje szansę na pożądane efekty), ale jest to w pewnym
sensie pójście na łatwiznę. Dietetyk powinien uczyć pacjenta samodzielności i
elastyczności w korzystaniu z dobrodziejstw natury i przemysłu spożywczego, a
także rozumienia swoich reakcji. Pacjent i tak na własną rękę wprowadza wygodne
dla niego modyfikacje jadłospisu. Zazwyczaj będą one zupełnie w porządku, choć
zdarzają się sytuacje, w których dietetyk powie i napisze swoje, a pacjent tak
zmodyfikuje jadłospis ilościowo i jakościowo, że nijak nie idzie to w ustalonym
kierunku...
2) Jadłospis
jest pewnym modelem, ideałem. Siedzimy godzinami (w zależności od posiadanego
oprogramowania, doświadczenia i wyczucia) nad bytem teoretycznym, który
materializując się u pacjenta miewa niewiele wspólnego z zamysłem autora. Bierze
się to stąd, że:
- dane z tabel
wartości odżywczej (i tu mówię o tabelach IŻŻ, nie ręczę za dane ze stron
internetowych), używane przy planowaniu diety, nie pozwalają na dokładne
określenie, ile poszczególnych składników dostarczymy w pojedynczym posiłku i przez
cały dzień, nawet zakładając stuprocentową zbieżność działania pacjenta z
planem dietetyka. Wynika to z samej natury danych – dają one orientacyjna
wiedzę na temat tego, co może się znajdować w danym produkcie. Znajdziemy w
tabelach np. tylko jeden wariant pomidora, jabłka, łososia, chleby, których
skład nie sposób odtworzyć, itp. Trzeba więc posiłkować się produktami podobnymi
do zalecanych w szacowaniu wartości energetycznej czy zawartości składników
odżywczych. Jasne, że niektóre składniki (jak np. woda, błonnik czy zawartość
białka) będą występować w niemal identycznych ilościach we wszystkich odmianach
jabłka, więc Jabłko Prototypowe może spokojnie wystarczyć. Ale nie ze
wszystkimi składnikami tak jest. Przy bardziej złożonych produktach trudno
przewidzieć, w którą stronę idzie błąd. Niektórzy radzą sobie, rozpisując
potrawy na składniki i licząc ich wartość odżywczą jako sumę poszczególnych wartości.
Stosuje się poprawki na straty w procesach kulinarnych, które mają upodobnić
wynik do czegokolwiek, ale nadal liczymy coś, co nie istnieje.
- obróbka
obróbce nierówna. Wystarczy trochę dłużej (lub w innej temperaturze) smażyć,
gotować, mrozić, przechowywać, żeby zawartość pewnych składników była istotnie
niższa lub wyższa, przy czym różne składniki są w różnym stopniu podatne na
czynniki zewnętrzne. Przykładowo, straty składników mineralnych w mięsie pod
wpływem obróbki są niewielkie, ale witaminy z grupy B (głównie B1, B6, kwas
foliowy) w zależności od rodzaju obróbki cieplnej mogą uciekać nawet w 70%. Surówka warzywna może być fantastycznym źródłem
witaminy C nawet mimo strat wywołanych ciachaniem bezbronnego warzywa, o ile
nie stoi parę godzin w kuchni. Witaminę C i polifenole łatwo stracić w sporych
ilościach (ok. 40%), wystarczy np. rozpocząć gotowanie warzywa od zimnej wody,
zamiast wrzucić je do wrzącej. Ziemniaki ugotowane w mundurkach będą miały wyższą
zawartość witaminy C i błonnika niż bez nich. Mało tego, przestudzenie
ziemniaków po powoduje, że część skrobi nie zostaje strawiona i w jelicie
grubym staje się pożywką dla bakterii (co akurat jest ok). Straty potasu
podczas gotowania to ok. 30%*, chyba że zrobimy to na parze albo w
mikrofalówce, albo zdecydujemy się na pieczenie (ale wtedy poziom cukru we krwi
skoczy nam gwałtowniej niż po gotowanym ziemniaku). Nawet tak podstawowa
obróbka jak moczenie i płukanie generuje straty.
- można z
dumą zjadać produkt o teoretycznie wysokiej zawartości np. żelaza czy wapnia,
ale wchłanianie tychże może być mizerne ze względu na interakcje składników
posiłku (np. żelazo w soczewicy ma mniej przyswajalną formę, do tego towarzyszą
mu składniki obniżające jego wchłanianie; nie pomaga popijanie żelazistego steka
herbatką lub czerwonym winem).
3) Każdy z
nas lubi mieć wpływ. Kiedy mamy wpływ na swoją sytuację, lepiej znosimy ból i
jesteśmy spokojniejsi. Dlatego pacjent powinien uczestniczyć w tworzeniu
swojego planu żywienia. Negocjowanie zmian i motywowanie do ich wprowadzenia
jest o wiele bardziej wyczerpujące dla specjalisty niż narzucenie choćby
najbardziej słusznych zaleceń i ułożenie najbardziej rygorystycznie wyliczonego
jadłospisu, stąd pewnie rzadko słychać, by ktoś tak robił. Jest też istotna
różnica między poziomem zaangażowania w działanie zgodne z odgórnie narzuconym
planem i z planem, który współtworzyliśmy.
Nasz klient – nasz pan!
Wszystkie powyższe rozterki sprawiają, że podczas tworzenia jadłospisu czasem
trzeba się sporo nakombinować, żeby wyszło coś, co ma akceptowalną (szacowaną) wartość
energetyczną i odżywczą, a jednocześnie da się to faktycznie przygotować i
zjeść w ciągu dnia. Im bardziej skomplikowana sytuacja, tym oczywiście trudniej
znaleźć złoty środek. Dlatego stworzenie sensownego planu wymaga czasu. Nie da
się przygotować dla kogoś jadłospisu w czasie wizyty. Bywa, że i parę godzin na
to nie wystarczy! Kiedy przeglądam przykładowe jadłospisy w broszurkach
dotyczących różnych chorób, czasem przecieram oczy ze zdziwienia, więc jeśli
potrzebujemy takiego rozwiązania (nie ma w tym nic złego – mamy różne potrzeby),
to niech ono będzie zindywidualizowane. Dla większości osób będzie to model, na
którym nauczą się prawidłowo komponować posiłki i składać je w wykonalne menu
dnia. Dla dietetyka sposób realizacji planu będzie ważną informacją, ale jeśli
nie pozyska jej w ten sposób, to w inny. I taka powinna być funkcja jadłospisu.
Nie jest to ani biblia postępowania w życiu, ani z drugiej strony coś, co można
wziąć od koleżanki i zastosować na sobie, bo ona schudła. Jeśli jednak u
dietetyka jest inaczej, to wnioski nasuwają się same. :)
* - czy ja coś wspominałam o uzależnieniu od liczb?