Nawyki
żywieniowe to dość szerokie pojęcie. Obejmuje m.in. to, jakie produkty
wybieramy, jak je przygotowujemy i w jakich okolicznościach spożywamy (np. jak
często, w jakich ilościach), a także w jakim stopniu interesuje nas jakość
żywności, jak wygląda nasz dzień od śniadania po kolację. Do pewnego stopnia decyduje
o tych preferencjach biologia, np. mamy większe upodobanie do pewnych smaków niż
inni, od uwarunkowań hormonalnych zależy apetyt, itp. Jednak ogromny wpływ na
nasze nawyki żywieniowe ma otoczenie społeczne.
Trudno
wyobrazić sobie bardziej społeczną czynność niż jedzenie, szczególnie gdy każda
rodzinna uroczystość musi zostać przypieczętowana wspólnym obiadem, wcale nie
jednodaniowym. Dlatego też nawyki te kształtują się już w dzieciństwie, gdy
obserwujemy rodziców w kulinarnej akcji. Od nich uczymy się, jak wygląda
normalny posiłek (np. czy bardziej jemy pomidorową z makaronem czy makaron polany
pomidorową, jakiej wielkości schabowy jest wystarczający, ile warstw sera na
kanapce czyni ją pełnowartościowym posiłkiem), ile dań powinno być podczas
świątecznego posiłku i czy na pewno są to tradycyjne dania, ile różnych
produktów jemy w ciągu tygodnia, kto jest upoważniony do przygotowania i
podania posiłków, a nawet komu najpierw powinno się podać jedzenie przy stole. Zachowanie
naszych rodziców ma zaskakująco duży wpływ na to, co jako dzieci wybieramy
talerz. Przykładowo, naleganie, byśmy jedli (więcej) skutkuje preferowaniem przez
nas wysokoenergetycznych (a niekoniecznie bogatych w składniki odżywcze) przekąsek.
Żelazna logika. W kolejnych latach jednak wychodzimy „między ludzi” i tam – nierzadko:
na szczęście – poznajemy inne poglądy na odżywianie się.
W związku z
tym, że człowiek, jako istota społeczna, lubi czuć się akceptowany przez
innych, postępuje tak, żeby zaskarbić sobie ich względy. Oczywiście jest to
raczej poza chłodną kalkulacją i przeważnie nie myśli: „motyla noga, Zygfryd
nie pożyczy mi tych 10 tysięcy, jeśli nie pokażę mu, że też jadam wegańsko i
bezglutenowo!”, ale ostatnio ciężko nie odnieść wrażenia, że prowadzenie bloga
kulinarnego w tych klimatach lub przynajmniej wykluczenie z diety mięsa (lub:
ziemniaków, zbóż, owoców, warzyw nie-eko, mleka, itp.) jest jedynym sposobem na
jako-taką karierę w dziedzinie żywienia czy uznanie wśród rówieśników. Skoro
więc jakieś zachowanie – tutaj wyznawanie określonej szkoły jedzenia – przynosi
korzyści, to je utrwalamy. Zatem dopóki mieszkamy u rodziców-wegetarian,
niedzielny rosołek raczej nie będzie na skrzydełku. Ale dla dziewczyny
stosującej dietę paleo czy chłopaka, którego chcemy wesprzeć w budowaniu masy,
przełkniemy z mniejszym lub większym kacem moralnym tego zwierzaka.
Nowe nawyki
lubią nas opuścić w chwilach kryzysu – kiedy np. zachorujemy, mamy PMS, a w
pracy rzeźnia. Wtedy często wracamy do pozornie pokonanych już zachowań. Jest
to zupełnie normalne, nawet gdy nawyk funkcjonuje już długo, choć z czasem
oczywiście prawdopodobieństwo maleje. Rodzina pochodzenia też ma pewien wpływ
na naszą podatność na „wpadki” pod wpływem emocji, bo od najbliższych uczymy
się radzenia sobie ze stresem (i czasem obserwujemy, że zachodzi ono poprzez
wcinanie galaretek w czekoladzie przed telewizorem). Ponadto, jeśli byliśmy
pocieszani, nagradzani za zjedzenie obiadu czy witani przez babcię słodyczami,
to w chwilach, kiedy brakuje nam czegoś nieokreślonego w życiu chętniej
sięgniemy po nie. Podobnie działają inne
potrawy, które kojarzą nam się z domem, dzieciństwem, ludźmi, których kochamy –
każdy może mieć swój katalog takich zjawisk kulinarnych. Takie comfort foods zjadamy, kiedy nie jesteśmy
specjalnie głodni, ale za to czujemy się odrzuceni, sfrustrowani albo
zagrożeni. Cały sekret tkwi w tym, by nauczyć się wcześnie rozpoznawać trudne
sytuacje i mieć przygotowany repertuar rozwiązań zastępujących jedzenie. Warto
przy tym pamiętać, że jednorazowo tradycyjne naleśniki z serem i cukrem nie zabijają,
więc można sobie czasem pozwolić na podróż sentymentalną. Grunt, żeby nie była
to jedyna forma sprawiania sobie przyjemności.
Choć brak
wsparcia ze strony rodziny i nawyki z niej wyniesione w wielu przypadkach
utrudniają wprowadzenie prozdrowotnych zmian, to jednak nie zawsze jest ona balastem.
Badania wykazują, że kiedy jeden z domowników musi zmienić dietę ze wskazań
medycznych, reszta również modyfikuje swój jadłospis. Oczywiście częściowo jest
to wymuszone ograniczoną rozpiętością budżetu domowego i możliwościami
logistycznymi, ale możemy się spodziewać, że chodzi także o zwiększanie się
świadomości żywieniowej, przyzwyczajenie się do nowych produktów (które, ku
zdziwieniu niektórych, wcale nie smakują jak trawa). To oznacza, że
teoretycznie nawet w rodzinie mięsożerców-ortodoksów może dojść do nieśmiałego
z początku wprowadzenia dań jarskich. Nie dzieje się tak oczywiście z dnia na
dzień.
Zmiana
nawyków żywieniowych zazwyczaj pociąga za sobą wiele innych zmian, więc nie ma
nic dziwnego w tym, że trwa i że zabieramy się za nią z pewną dozą niechęci. Z
badań wynika, że do utrwalenia się nawyku potrzeba ok. pół roku i to przy
założeniu, że nie sformułujemy celu w kategoriach „będę zdrowo się odżywiać”. Bez
rozbicia na mniejsze, konkretniejsze kroki trudno go będzie osiągnąć. Całe
życie uczymy się jeść w pewien sposób i wiele czynników wpływa na jego
utrzymanie, więc dlaczego zmiana miałaby zajść z dnia na dzień?
0 komentarze:
Prześlij komentarz