niedziela, 26 kwietnia 2015

Nawyki żywieniowe należą do najbardziej opornych na zmianę, bo codziennie powtarzamy te same zachowania

Nawyki żywieniowe to dość szerokie pojęcie. Obejmuje m.in. to, jakie produkty wybieramy, jak je przygotowujemy i w jakich okolicznościach spożywamy (np. jak często, w jakich ilościach), a także w jakim stopniu interesuje nas jakość żywności, jak wygląda nasz dzień od śniadania po kolację. Do pewnego stopnia decyduje o tych preferencjach biologia, np. mamy większe upodobanie do pewnych smaków niż inni, od uwarunkowań hormonalnych zależy apetyt, itp. Jednak ogromny wpływ na nasze nawyki żywieniowe ma otoczenie społeczne.
Trudno wyobrazić sobie bardziej społeczną czynność niż jedzenie, szczególnie gdy każda rodzinna uroczystość musi zostać przypieczętowana wspólnym obiadem, wcale nie jednodaniowym. Dlatego też nawyki te kształtują się już w dzieciństwie, gdy obserwujemy rodziców w kulinarnej akcji. Od nich uczymy się, jak wygląda normalny posiłek (np. czy bardziej jemy pomidorową z makaronem czy makaron polany pomidorową, jakiej wielkości schabowy jest wystarczający, ile warstw sera na kanapce czyni ją pełnowartościowym posiłkiem), ile dań powinno być podczas świątecznego posiłku i czy na pewno są to tradycyjne dania, ile różnych produktów jemy w ciągu tygodnia, kto jest upoważniony do przygotowania i podania posiłków, a nawet komu najpierw powinno się podać jedzenie przy stole. Zachowanie naszych rodziców ma zaskakująco duży wpływ na to, co jako dzieci wybieramy talerz. Przykładowo, naleganie, byśmy jedli (więcej) skutkuje preferowaniem przez nas wysokoenergetycznych (a niekoniecznie bogatych w składniki odżywcze) przekąsek. Żelazna logika. W kolejnych latach jednak wychodzimy „między ludzi” i tam – nierzadko: na szczęście – poznajemy inne poglądy na odżywianie się.
W związku z tym, że człowiek, jako istota społeczna, lubi czuć się akceptowany przez innych, postępuje tak, żeby zaskarbić sobie ich względy. Oczywiście jest to raczej poza chłodną kalkulacją i przeważnie nie myśli: „motyla noga, Zygfryd nie pożyczy mi tych 10 tysięcy, jeśli nie pokażę mu, że też jadam wegańsko i bezglutenowo!”, ale ostatnio ciężko nie odnieść wrażenia, że prowadzenie bloga kulinarnego w tych klimatach lub przynajmniej wykluczenie z diety mięsa (lub: ziemniaków, zbóż, owoców, warzyw nie-eko, mleka, itp.) jest jedynym sposobem na jako-taką karierę w dziedzinie żywienia czy uznanie wśród rówieśników. Skoro więc jakieś zachowanie – tutaj wyznawanie określonej szkoły jedzenia – przynosi korzyści, to je utrwalamy. Zatem dopóki mieszkamy u rodziców-wegetarian, niedzielny rosołek raczej nie będzie na skrzydełku. Ale dla dziewczyny stosującej dietę paleo czy chłopaka, którego chcemy wesprzeć w budowaniu masy, przełkniemy z mniejszym lub większym kacem moralnym tego zwierzaka.
Nowe nawyki lubią nas opuścić w chwilach kryzysu – kiedy np. zachorujemy, mamy PMS, a w pracy rzeźnia. Wtedy często wracamy do pozornie pokonanych już zachowań. Jest to zupełnie normalne, nawet gdy nawyk funkcjonuje już długo, choć z czasem oczywiście prawdopodobieństwo maleje. Rodzina pochodzenia też ma pewien wpływ na naszą podatność na „wpadki” pod wpływem emocji, bo od najbliższych uczymy się radzenia sobie ze stresem (i czasem obserwujemy, że zachodzi ono poprzez wcinanie galaretek w czekoladzie przed telewizorem). Ponadto, jeśli byliśmy pocieszani, nagradzani za zjedzenie obiadu czy witani przez babcię słodyczami, to w chwilach, kiedy brakuje nam czegoś nieokreślonego w życiu chętniej sięgniemy po nie. Podobnie działają inne potrawy, które kojarzą nam się z domem, dzieciństwem, ludźmi, których kochamy – każdy może mieć swój katalog takich zjawisk kulinarnych. Takie comfort foods zjadamy, kiedy nie jesteśmy specjalnie głodni, ale za to czujemy się odrzuceni, sfrustrowani albo zagrożeni. Cały sekret tkwi w tym, by nauczyć się wcześnie rozpoznawać trudne sytuacje i mieć przygotowany repertuar rozwiązań zastępujących jedzenie. Warto przy tym pamiętać, że jednorazowo tradycyjne naleśniki z serem i cukrem nie zabijają, więc można sobie czasem pozwolić na podróż sentymentalną. Grunt, żeby nie była to jedyna forma sprawiania sobie przyjemności.
Choć brak wsparcia ze strony rodziny i nawyki z niej wyniesione w wielu przypadkach utrudniają wprowadzenie prozdrowotnych zmian, to jednak nie zawsze jest ona balastem. Badania wykazują, że kiedy jeden z domowników musi zmienić dietę ze wskazań medycznych, reszta również modyfikuje swój jadłospis. Oczywiście częściowo jest to wymuszone ograniczoną rozpiętością budżetu domowego i możliwościami logistycznymi, ale możemy się spodziewać, że chodzi także o zwiększanie się świadomości żywieniowej, przyzwyczajenie się do nowych produktów (które, ku zdziwieniu niektórych, wcale nie smakują jak trawa). To oznacza, że teoretycznie nawet w rodzinie mięsożerców-ortodoksów może dojść do nieśmiałego z początku wprowadzenia dań jarskich. Nie dzieje się tak oczywiście z dnia na dzień.
            Zmiana nawyków żywieniowych zazwyczaj pociąga za sobą wiele innych zmian, więc nie ma nic dziwnego w tym, że trwa i że zabieramy się za nią z pewną dozą niechęci. Z badań wynika, że do utrwalenia się nawyku potrzeba ok. pół roku i to przy założeniu, że nie sformułujemy celu w kategoriach „będę zdrowo się odżywiać”. Bez rozbicia na mniejsze, konkretniejsze kroki trudno go będzie osiągnąć. Całe życie uczymy się jeść w pewien sposób i wiele czynników wpływa na jego utrzymanie, więc dlaczego zmiana miałaby zajść z dnia na dzień?

0 komentarze:

Prześlij komentarz