Dietetyka profilaktyczna

Zanim odkryjemy, ile lat trzeba będzie poczekać na wizytę u specjalisty na NFZ.

Dietetyka w chorobach przewlekłych

Ze szczególnym uwzględnieniem dietetyki kardiologicznej i diabetologicznej.

Dietetyka i zdrowie psychiczne

O tym, jak sposób odżywiania się wpływa na nastrój i sprawność intelektualną, a także o zastosowaniach dietetyki w profilaktyce i leczeniu zaburzeń psychicznych.

Wizerunek ciała a odżywianie się

Nie ma wątpliwości, że to, co jemy ma pewien wpływ na wygląd ciała. A jak ma się nasz sposób postrzegania własnego ciała do jego rzeczywistego wyglądu, jak oceniamy rozmiary swojego ciała? Czy nasze nawyki żywieniowe są powiązane z tym, co myślimy o swoim ciele?

Psychologia jedzenia

O tym, dlaczego wolimy pizzę niż sałatę, kiedy jemy więcej niż zwykle oraz czy da się uniknąć odstępstw od diety (a jeśli nie, to jak z tym żyć).

czwartek, 28 maja 2015

Białe jest białe, a czarne jest czarne, chyba że mówimy o jedzeniu


Nieraz zdarza nam się usłyszeć od kogoś, że jajka nie zje, bo to cholesterol i takie jedzenie jest złe. Ktoś inny stwierdza: „chleba absolutnie jeść nie mogę, przecież jestem na diecie!”. W pracy dietetyka też czasem nie da się uniknąć zakazywania pewnych produktów pacjentom, bo są one „nie dla nich”.
W takich sytuacjach trudno nie odnieść wrażenia, że świat jest miejscem wiecznego starcia przeciwstawnych sił, na kształt dobra i zła, które zawsze wymagają się opowiedzenia po jednej ze stron. Zależnie od tego, którą wybierzesz, będziesz wiecznie szczęśliwy/zdrowy/szczupły lub potępiony/słaby/gruby. Schabowy z ziemniakami albo suróweczka z kurczakiem, słodycze albo... post (najlepiej). Wybieraj! Kiedy już podejmiesz decyzję, skoryguj ją o prawa zwierząt.

 Wyobraź sobie, że masz spędzić rok na bezludnej wyspie. Możesz ze sobą zabrać wodę i tylko jeden rodzaj jedzenia spośród wymienionych poniżej. Kieruj się tym, co będzie najlepsze dla Twojego zdrowia, a nie tym, co lubisz: kukurydza, kiełki lucerny, hot-dogi, szpinak, brzoskwinie, banany, czekolada mleczna. Co wybierasz?
Takie pytanie usłyszeli uczestnicy przeprowadzonego w USA przez P. Rozina z ekipą (1996) badania. Większość badanych wybrała banany (42%), szpinak (27%), kukurydzę (12%), kiełki lucerny (7%), brzoskwinię (5%), hot-dogi (4%), czekoladę mleczną (3%). Widoczne jest więc, że część produktów była wyraźnie preferowana, a badani kierowali się pewnymi regułami przy podejmowaniu decyzji.
Myślenie oparte na istnieniu kategorii-szufladek, do których wrzucamy to, co napotykamy na drodze, przychodzi nam całkiem łatwo, bo ma określoną funkcję: pozwala szybko i bez wysiłku podejmować decyzje. Szybko i bez wysiłku to oczywiście ulubione cechy aktywności umysłowej człowieka, tym bardziej, że mamy ograniczone możliwości przetwarzania informacji (czy też ogarniania świata), a środowisko XXI wieku atakuje nas nimi z każdej strony. Taki stan rzeczy wymusza powierzchowne oceny oparte na informacjach, które uznajemy za najważniejsze (co swoją droga daje nam w psychologii wzruszające określenie skąpców poznawczych).
Kiedy upraszczamy, bardzo duże znaczenie dla tego, gdzie w końcu wpadnie oceniana rzecz (schabowy z ziemniakami!) mają nasze emocje i przekonania, które w gruncie rzeczy są powiązane – jeśli mówiono nam w kółko, że schabowy jest niezdrowy i wyrośnie nam po nim fałda pod prawym żebrem, to mimo iż generalnie smak schabowego może w nas wzbudzać ciepłe uczucia, w momencie gdy przeważy niechęć do fałdy pod prawym żebrem będziemy traktować schabowego jak potencjalnego wroga. Co wcale jednak nie znaczy, że postawieni przed talerzem ze schabowym nie zjemy go. Jedynie kac moralny będzie silniejszy.
Jak się to ma do wyników przywołanego eksperymentu? Tak, że najchętniej wskazywane przez badanych produkty w najmniejszym stopniu zapewniałyby przeżycie na bezludnej wyspie przez rok. Z kolei produkty, które z punktu widzenia przetrwania miały najlepszą zawartość (hot-dogi i mleczna czekolada), były wybierane przez zdecydowaną mniejszość. Kryje się za tym przekonanie respondentów, że hot-dogi i czekolada są niezdrowe. Nie powinny one zatem być wybrane przez rozsądnego człowieka jako codzienne pożywienie. Z kolei jeśli jakiś produkt (np. kiełki lucerny, banany) ma opinię zdrowego, to wystarczy on sam, by zapewnić nam zdrowie. Cóż jednak z tego, że zdrowe są kiełki lucerny, skoro nie trudno nimi pokryć zapotrzebowania na energię? Cóż z tego, że banany są zdrowe, skoro nie dostarczą odpowiedniej ilości białka i tłuszczu? Autorzy eksperymentu nazwali to niewrażliwością na dawkę, czyli ignorowaniem znaczenia ilości danego pokarmu dla jego skutków zdrowotnych. Wpływa ona na nasze wybory żywieniowe, sprawiając, że wydają nam się one zupełnie racjonalne, podczas gdy dokonujemy ich opierając się na szybkim, powierzchownym rozeznaniu tematu i odniesieniu informacji do naszych przekonań.  
Tych samych badanych zapytano między innymi:
1) Czy zgadzasz się, że nie da się dostarczyć zbyt dużo witamin?
2) Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem: “Poza pewnymi wyjątkami, większość produktów spożywczych jest albo dobra albo zła dla zdrowia”?
2) Która dieta jest zdrowsza (obie są tak samo kaloryczne):
Dieta całkowicie bezsolna czy dieta, w której spożywa się szczyptę soli każdego dnia?
Dieta całkowicie bez tłuszczu czy dieta, w której spożywa się odrobinę tłuszczu każdego dnia?
3) Który produkt ma więcej kalorii:
Uncja czekolady czy 5 uncji chleba
Łyżeczka oleju kukurydzianego czy pół łyżeczki tłuszczu zwierzęcego?
Co piąty ankietowany odpowiedział, że witamin nie da się przedawkować, wpisując się w nurt niewrażliwości na dawkę. 40% uczestników badania zgodziło się z drugim stwierdzeniem, kojarząc „dobre jedzenie” z niską kalorycznością i obfitością niezbędnych składników, a złe z małą ilością składników odżywczych, dużą ilością kalorii i szkodliwością dla serca. Znajdowały się również osoby, które były skłonne uwierzyć, że lepiej w ogóle nie jeść soli lub tłuszczu, niż dostarczać sobie ich niewielkie ilości każdego dnia. Nie dziwi w tym kontekście pojawiające się u niektórych badanych przekonanie, że mniejsza ilość „złego” produktu dostarcza większą ilość kalorii niż sporo większa ilość „dobrego” produktu – co oczywiście nie jest racjonalne. Swoją drogą pokazuje to, jak dużą rolę przypisujemy kaloriom w ocenie wartości pożywienia.
Badanie trochę zgrzyta mi jako dietetykowi i wiele z nieścisłości w pytaniach wyłapywali uczestnicy warsztatów, w czasie których prezentowałam te wyniki (pozdrowienia dla niezawodnych gimnazjalistów i licealistów). Nie jestem też fanką robienia tragedii narodowej z wyników w stylu: „47% grupy miało błędne przekonania, czyli ogólnie ludzie mają wyprane mózgi”. Badacze zapewne chcieli, aby przynajmniej wszyscy ankietowani wiedzieli np. że nadmiary też szkodzą, ale los chciał inaczej. Lekcja dla dietetyków, żeby nie zakładali, że wszyscy wiedzą to, co oni. :) Mimo to badanie jest pomysłowe i pokazuje ciekawe tendencje, które faktycznie czasem obserwuję wśród znajomych, czy w gabinecie. U siebie też, wszak jestem człowiekiem i czasem żyję złudzeniami. ;)
Skoro robimy podobnie jak uczestnicy tego badania, odrzucając wspomniane na początku jajka czy schabowego i czując się podle po czekoladzie, warto zastanowić się, czym my (każdy z nas!) kierujemy się, kiedy oceniamy jedzenie jako właściwe/dobre i niewłaściwe/złe. Pewne kryteria byłyby wspólne dla nas wszystkich, część jednak by się różniła, bo: specjaliści mają różne poglądy, rodzice przekazali nam różne sposoby odżywiania się i sami na własnym doświadczeniu nauczyliśmy się wiązać spożycie pewnych produktów ze stanem zdrowia i wyglądem. Występowanie tych różnic jest pierwszym argumentem za tym, że w rzeczywistości nie da się żywności podzielić na dobrą i złą – my sami jesteśmy twórcami podziału. Nie potrzebujemy konkretnych produktów w swojej diecie, a składników odżywczych, które zapewnią naszym organizmom prawidłowe funkcjonowanie (tak, będę to powtarzać do ostatecznego wyczerpania). Każdy pokarm zawiera jakieś składniki odżywcze i choćby miał to być sam cukier – też pełni on swoją funkcję. Istotą są ilości i proporcje. Wyjątkiem są tutaj niektóre choroby, w których nie jest wskazane spożywanie produktów zawierających określone składniki, a złamanie zasady grozi poważnymi konsekwencjami dla zdrowia – np. osoby z celiakią nie spożywają pokarmów zawierających gluten. Tutaj podział jest konieczny, jednak wciąż nie dotyczy on produktów (np. chleba w każdej postaci), a ich składników (można kupić lub upiec bezglutenowy chleb).
Jakie konsekwencje ma czarno-białe patrzenie na żywność? Przytoczony eksperyment pokazał, jak wyprowadza nas w pole każąc wierzyć, że możemy jeść tylko niektóre produkty – i to bez ograniczeń, podczas gdy innych powinniśmy się wystrzegać. Kiedy nie uda się ich wystrzec, pojawiają się wyrzuty sumienia i usilne próby unikania, by „nie kusiły” (zakładając oczywiście, że nasze przekonanie o szkodliwości pokarmu idzie w parze z upodobaniem dla jego smaku). Z reguły przynosi to dokładnie odwrotny efekt – jeszcze bardziej pragniemy tego, czego sami sobie zakazujemy. Zatem kierując się podziałem dobre/złe możemy z jednej strony szybko oceniać i podejmować decyzje żywieniowe (niekoniecznie słuszne, bo w nadmiarze wszystko szkodzi), z drugiej – mamy rozterki, bo ciało czasem domaga się tego, co umysł uznał za niekorzystne. Im bardziej sztywny podział – tym rozterki większe.
Przy obecności dodatkowych problemów czarno-białe ocenianie jedzenia występuje w zaburzeniach odżywiania, jednak w mniejszym natężeniu przytrafia się wielu osobom stosującym diety. Tak zwane chwile słabości, kiedy odstępujemy od zaleceń, bardzo często prowadzą do zerwania z dietą, bo została zjedzona ta „zła” czekolada – choćby i jeden kawałek. Ale za jednym kawałkiem idzie następny i następny, i tak jakoś cała dieta poszła w diabły... Jest wszystko albo nic. Owszem – konsekwentne trzymanie się zasad jest ważne dla skuteczności diety. Jednak psychika ludzka funkcjonuje w taki sposób, że im bardziej zasada jest dla nas uciążliwa i im bardziej coś (przekonania!) nas zmusza, by się jej trzymać, tym bardziej prawdopodobne jest, że się złamiemy. Dlatego praca nad zmianą swojego patrzenia na żywność – nadanie jej odcieni – jest niesłychanie istotna. Nie tylko dla skuteczności diet, ale też dla własnego samopoczucia, kiedy jemy.

poniedziałek, 11 maja 2015

Chleba (bezglutenowego) i igrzysk!

Przeczytałam ostatnio kolejny artykuł o diecie bezglutenowej. Kolejny wyrażający totalne zdziwienie światem i politowanie dla ludzi, którzy dali się nabrać producentom żywności i w swojej ewidentnej głupocie zabrali się za wykluczanie glutenu ze swojej diety. O ile dobry biznes wyniuchany przez firmy jest tu oczywisty, sukces tej mody na dietę uważam za bardziej uwikłany niż przedstawił autor. Dodatkowo irytuje mnie pogardliwy ton często stosowany w takich artykułach, więc pozwolę sobie wbić kij w mrowisko. ;)
W 2013 roku ok. 30% dorosłych Amerykanów ograniczało lub eliminowało gluten z diety. Jeśli zapytać przypadkowych ludzi w Stanach czy wiedzą, co to gluten, to nie jest wesoło, nawet wśród osób stosujących dietę bezglutenową. Brakuje badań na temat wiedzy zdrowych Polaków o glutenie i diecie pozbawionej tego tajemniczego składnika, choć wiadomo, że osoby ze zdiagnozowaną nietolerancją glutenu dobrze wiedzą, dlaczego i w jaki sposób powinny go unikać. Coraz więcej jednak mówi się o rosnącym zainteresowaniu eliminacją glutenu z diety bez wskazań medycznych. Powstają nowe knajpy bezglutenowe, a pozostałe wprowadzają bezglutenowe warianty dań. Rośnie też asortyment dostępnych produktów bez glutenu.
Kto to jest ten Gluten?
Gluten to (upraszczając) białko naturalnie występujące w zbożach: pszenica, orkisz, żyto, jęczmień, owies, nadające charakterystyczną strukturę produktom z nich wytwarzanym. To właśnie dzięki glutenowi ciasto jest ciągliwe. Składnik ten występuje w żywności powszechnie, także w produktach zupełnie niezwiązanych ze zbożami. U większości z nas nie występują żadne negatywne skutki jego spożywania. Przy genetycznej predyspozycji może jednak wywoływać szereg uciążliwych objawów ze strony układu pokarmowego – choć nie tylko – związanych z uszkodzeniem jelit przez substancje prozapalne i przeciwciała wytwarzane w organizmie (celiakia/choroba trzewna). Na gluten można też mieć alergię bądź nadwrażliwość, której rozpoznanie nastręcza szczególnych trudności, a wiąże się z podobnym dyskomfortem, jak celiakia. Żeby sprawa była bardziej skomplikowana, zaburzenia szczelności jelit sprzyjają przedostawaniu się z nich do krwiobiegu niekompletnie strawionego glutenu. W takiej formie ma zdolność przenikania bariery krew-mózg, przez co sugeruje się, że spożywanie produktów z glutenem przez osoby z pewnymi predyspozycjami może się przyczyniać do powstawania u nich zaburzeń psychicznych. Tego rodzaju problemy mogą być jedyną manifestacją celiakii skąpoobjawowej. Dlatego też zaleca się, by badania laboratoryjne w kierunku celiakii były przesiewowo wykonywane m.in. u osób z ADHD, schizofrenią, depresją i innymi zaburzeniami, których tło jest inne niż automatycznie diagnozowany przez laików brak dyscypliny w wychowaniu czy traumatyczne przeżycia (tzw. „nieustalona etiologia”). Tolerancję glutenu sprawdza się też u osób z chorobami autoimmunologicznymi ze względu na fakt, że często towarzyszą one celiakii. Co nie znaczy automatycznie, że ów gluten odpowiada za wszystkie Hashimoto czy schizofrenie tego świata. :) Prawdę mówiąc, w tych przypadkach trzeba się mocno zainteresować m.in. witaminą D i kwasami omega-3.
Jedyną metodą leczenia nietolerancji, alergii i nadwrażliwości jest wykluczenie glutenu z diety na całe życie. Jest to skomplikowane, tym bardziej, że nierzadko stan jelit na początku leczenia wymaga odstawienia także innych produktów.
Trzeba dmuchać na zimne i odstawić chleb!
            Najczęściej słyszę o diecie bezglutenowej w kontekście odchudzania, bo gluten podobno sprawia, że waga stoi w miejscu. Ten argument chyba najczęściej zachęca do samozwańczego (najczęściej zresztą niekonsekwentnego) odrzucenia glutenu. Oczywiście tu należy napisać wprost, że nie schudniemy od wykluczenia glutenu, ale od efektów ubocznych w postaci zwiększenia zainteresowania jakością jedzenia i wykluczenia dużej ilości badziewia, w którym jest gluten. Żeby było jasne, podobnych rewelacji dotyczących „tuczących” właściwości pewnych produktów było już pełno, np. chleb, ziemniaki, mięso, masło, itp. Z drugiej strony dyskusje na temat diety wegetariańskiej też jeszcze niedawno przypominały te wokół diety bezglutenowej, a teraz już wiemy, że jest zupełnie zdrowa, jeśli użytkownik wie, jak dostarczyć sobie np. żelaza i pełnowartościowego białka ze źródeł niemięsnych. Bezpieczeństwo stosowania diety bezglutenowej też jest zależne od zapewnienia innych źródeł składników obecnych w wykluczonych produktach. Bezglutenowość wymaga sporej kreatywności w kuchni, jednak może się przypadkiem okazać, że dzięki konieczności szukania będzie ona mniej monotonna niż dieta przeciętnej osoby nie ograniczającej glutenu.
Diety rzekomo bezglutenowe stosowane przez samozwańców i tak zazwyczaj zawierają gluten. Prawda jest taka, że gluten to nie tylko straszne białe pieczywo z mąki pszennej, żytniej czy kasza jęczmienna. Gluten w postaci mąki, skrobi pszennej, kaszki jest fantastycznym regulatorem struktury. Dlatego występuje w wędlinach, słodyczach, przetworach owocowych, sosach, produktach mlecznych i wielu, wielu innych. Czytając składy produktów mlecznych niskiej jakości można dojść do wniosku, że więcej jest tam glutenu niż podstawowych składników produktu mlecznego. Mało tego, wszelkie rzeczy krojone – sery, znów wędliny, to co nie powinno się sklejać (np. suszone owoce) – również zostało przesypane mąką (glutenową – a jakże). Niewiele osób stosujących dietę bezglutenową z wyboru robi to porządnie, ale nie mam do nich pretensji. Skoro nawet niektórzy lekarze twierdzą, że wyłączenie glutenu stanowi cudowny lek na większość ludzkich dolegliwości, a jednocześnie potrafią nie rozróżniać alergii i nietolerancji, to brak wiedzy u pacjentów jest dla mnie zupełnie zrozumiały. Nie ma kto wyjaśnić.
Ci, których do ograniczeń zmusza choroba, nie muszą jeść tylko trawy, ale w ich interesie jest zachowanie szczególnej ostrożności przy wybieraniu produktów w sklepie, jako że mogą one być zanieczyszczone glutenem. Nie da się uniknąć go całkowicie – choćby ze względu na zanieczyszczenia technologiczne – ale można zredukować do minimum zapewniającego odbudowę śluzówki jelita. Jest to jednak nierzadko dość drogie, zwłaszcza gdy ktoś nie planuje gotować w domu. Firmy produkujące produkty bezglutenowe nie cenią się nisko, a dodatkowo smak wielu dostępnych chlebów w odczuciu celiaków pozostawia wiele do życzenia.
Produkowanie dla małej grupy ludzi jest średnio opłacalne, więc nic dziwnego, że biznes kwitnie odkąd zwiększył się popyt osób zdrowych na jedzenie bez glutenu. Pozwala to również na rozwijanie asortymentu dla osób autentycznie chorych, które do niedawna nie mogły sobie tak po prostu pójść do knajpy i zjeść bezglutenowy obiad. Pamiętajmy również o tym, że obecna nagonka na dietę bezglutenową leży w interesie firm produkujących prawie każdą inną żywność. Dodatek glutenu pozwala na uzyskanie produktu o pożądanej przez konsumenta konsystencji – tanio i bez kombinowania. W wielu produktach bezglutenowych trzeba posiłkować się innymi dodatkami imitującymi jego właściwości, co nie czyni ich szczególnie „zdrowymi”. Na pewno nie przyczyniają się do chudnięcia, co zaskakuje mniej świadomych użytkowników diety.
Czego sobie szanowny pacjent życzy?
Są media, są książki, specjaliści z różnych szkół filozoficznych, ale i pacjenci, którzy nakręcają spiralę popularności diety bezglutenowej. Właściwie nie powinnam tego pisać, bo odzieram odżywianie z tego, co niektórym dietetykom gwarantuje psychologiczną akceptację diety przez pacjentów. Tak naprawdę właśnie to wielu pacjentów woli usłyszeć – że w diecie trzeba ograniczyć gluten, bo to on jest sprawcą tycia, złego samopoczucia, konfliktów rodzinnych i słabych stopni w szkole. Zdrowa dieta nie sprzedaje się dobrze w tradycyjnym wydaniu. A jeśli ktoś nie chce słyszeć, że do tej pory tył, bo kiepsko się odżywiał (lub źle się czuł, bo totalnie ignorował swoje potrzeby emocjonalne), tylko że podstępnie tuczył go nikczemny gluten, to znajdą się tacy, którzy właśnie to mu powiedzą.
Przewrotnie
Na koniec daję błogosławieństwo tym, którzy wiedzą, co to jest gluten oraz gdzie się znajduje i chcą go wykluczyć z diety mimo braku wskazań medycznych. Warunkowe błogosławieństwo. Tak jak gluten przez samo bycie glutenem nie jest szkodliwy dla osób bez szczególnych predyspozycji genetycznych, tak też nie jest do niczego w organizmie potrzebny. Dlatego jeśli nie masz celiakii/alergii/nadwrażliwości i z jakichś powodów chcesz to zrobić – w porządku, o ile:
  • jesteś osobą dorosłą;
  • sprawdzisz zawczasu, czy nie masz nietolerancji glutenu – jeśli masz, to sensowna dieta będzie dalece bardziej restrykcyjna niż niskoglutenówka typowa dla ograniczających hobbystycznie; testy nie będą miarodajne po eliminacji glutenu;
  • przed rozpoczęciem zrobisz sobie komplet badań (to akurat gorąco polecam niezależnie od rodzaju diety), żeby wiedzieć, z jakiego pułapu startujesz, co się zmienia na plus, a co na minus, krótko mówiąc – będziesz pod kontrolą lekarza;
  • będziesz pamiętać o tym, że istnieją zboża naturalnie bezglutenowe, które mają składniki (a jak już wiemy z poprzednich postów, to właśnie o składniki chodzi w żywieniu) niezbędne, a nie tak obficie występujące w innych rodzajach pokarmów; a najlepiej skonsultujesz się z dietetykiem, który pokaże Ci, jak bezpiecznie zastąpić to, co eliminujesz wraz z glutenem;
  • lubisz lub przynajmniej wiesz jak piec – będziesz to robić często, kiedy poznasz skład, smak i cenę bezglutenowych chlebów ze sklepu;
  • nie będziesz trąbić na lewo i prawo o tym, jak brak glutenu zmienił Twoje życie, bo wcale nie jest powiedziane, że komuś innemu to pomoże (a przy typowym dla obecnych czasów nadmiarze informacji może już nie mieć siły szukać innych źródeł wiedzy ;)).
Smacznego!

poniedziałek, 4 maja 2015

„Orzechy są dobre na mózg”

Jest wiele punktów stycznych w byciu dietetykiem i w byciu psychologiem. Przykładowo, reakcje ludzi na wiadomość, że się takowym jest i oczekiwania, które się niedługo potem ujawniają, są bardzo podobne. Wśród dietetyków zawsze wywoływałam zaciekawienie pomieszane z lękiem, czy przypadkiem wszystkiego gdzieś po kryjomu nie interpretuję. Interpretacja – straszna rzecz, można źle wypaść. Jako dietetyk wzbudzam nieufność przy każdym wyjściu do kawiarni, ale też nadzieję, że mam w zanadrzu zalecenia dietetyczne na każdą dolegliwość i że takie zalecenie brzmi mniej więcej tak: „boli cię noga? jedz kaszankę” (chociaż najlepiej chyba czekoladę lub pizzę ;)).
I tak właśnie parę lat temu w środowisku studenckim ktoś zadał mi pytanie: „co jeść na mózg?”. Wyświetliło mi się przed oczami z 10 różnych możliwości odpowiedzi. A potem niebieski ekranik. Przytaknęłam tylko, bo już osoba zadająca pytanie zaczęła mówić o tym, że orzechy są ponoć dobre. I teraz, kiedy nadszedł czas matur i znów z uporem maniaka pisze się na różnych portalach o diecie dla mózgu, przypomniałam sobie, że cała sprawa wymaga sprostowania.

Dieta na mózg – o co pytasz i czego oczekujesz?
            Może chodzić o funkcje poznawcze, które akurat u pytającego z jakichś przyczyn szwankują lub nie szwankują, ale wymagania otoczenia go przerastają. Pamięć, uwaga – najbardziej jej koncentracja, uczenie się i inne przejawy działania mózgu to typowe „rzeczy do poprawy”. Czasem też, bardzo między wierszami, chodzi o nastrój (mocno powiązany z wyżej wymienionymi), lęk, zachowania, które nie do końca wydają nam się normalne, ale strach zapytać.
            Odpowiedzią na takie pytanie, w zależności od źródła, jest:
  • konkretna lista produktów/składników „dobrych dla mózgu”
  • rozważanie na temat tego, że niezadowolenie z własnej sprawności może mieć różne przyczyny i że trzeba porobić badania i że trzeba zadbać o cały organizm, bo przy cukrzycy, anemii lub niedoborze witaminy D, to nawet wagon orzechów nie pomoże. :)
Listy produktów, po których będziecie mieć „umysł jak brzytwa” możecie sobie poczytać w 150+ zakamarkach internetu. Pewnie będą tam orzechy, awokado, czekolada, banany, ryby, jaja (ale tylko z omega-3). Z ciekawszych koncepcji: marchew (?), jogurt grecki (??), cytryna (???), ananas (????). Prawda, że lepiej jeść niż nie jeść, ale... serio? Kiedy autor jest sprytny, zawiera na liście właściwie wszystkie grupy produktów spożywczych albo przyjmuje perspektywę składników odżywczych. Niestety rzadko formułuje wniosek, że ogólnie dość miłościwy stosunek do własnego ciała przejawiający się po prostu urozmaiconą dietą lub dietą dostosowaną do schorzeń to cała filozofia. Tylko kto by to czytał? ;)

Orzech włoski wygląda jak mózg!
            Trochę uczepiłam się tego orzecha, ale niczego tak często nie słyszę w jego kontekście, jak stwierdzenia, że jest dobry na mózg. Pewnie, przecież wygląda jak dwie półkule, to wyraźny znak. Niestety, na drodze do potwierdzenia tej, skądinąd ciekawej, teorii (podobne pomaga na podobne) stoi nikczemny układ pokarmowy, który rozwala tego orzecha w drobny mak... kroi go na białka, tłuszcze, węglowodany i ich części składowe. Z jelit są one wchłaniane do krwiobiegu i wtedy już nikt nie pamięta, że swego czasu były orzechem. To mniej więcej tak, jak z przekonaniem, że jeśli matka je produkty wzdymające, to jej karmione piersią dziecko będzie wzdęte albo że trzeba jeść galaretki na stawy (bo mają kolagen). W diecie trzeba konkretnych składników, a nie produktów (choć oczywiście orzechom nie można odmówić prozdrowotnych właściwości). Niestety, też nie działa to tak, że wystarczy ładować w siebie, ile wlezie, np. magnezu albo kwasów omega-3. Magnez m.in. zmniejsza wchłanianie wapnia, a dużo łatwiej zrobić dietę wysokomagnezową niż wysokowapniową, więc będą niedobory tego drugiego. Kwasy z grupy omega-3, które dostarczamy w olejach roślinnych i orzechach, muszą zostać rozbudowane w organizmie, by tak naprawdę mieć coś wspólnego z mózgiem – oleum idzie do głowy, jak mawiał Zagłoba, ale nie tak bezpośrednio. Nawet przy odpowiednim spożyciu źródeł omega-3, kwasy tłuszczowe trans, obecne w żywności wysoko przetworzonej i słodyczach zmniejszają efektywność tych przemian. W praktyce, nie wystarczy wciągnąć koktajl z awokado, bananów i orzechów, kiedy na śniadanie pizza z wczoraj, na obiad kebab, a na kolację torcik. Co nie znaczy, że pizza raz na jakiś czas powoduje obkurczenie mózgu.
OK, to patrzymy więc na Piramidę Zdrowego Żywienia albo inny wytwór ekspertów od żywienia. Jemy jak przykazali. Skąd u kogoś np. niedobór magnezu, skoro łatwo znaleźć magnez w jedzeniu? Można słabo go wchłaniać w zespole złego wchłaniania (trudno o bardziej zagadkową nazwę), który pojawia się najczęściej przy chorobach zapalnych jelit i celiakii. W takich sytuacjach jelito cienkie, którego zadaniem jest wchłanianie, nie spełnia swojej funkcji. Albo śluzówka jest spłaszczona, w związku z czym ilość witamin i składników mineralnych do wykorzystania przez organizm jest niewystarczająca, albo przepuszcza nie do końca rozłożone składniki, wywołując zaburzenia pracy innych organów. Można mieć wrodzone albo nabyte problemy z trawieniem na tle niedoboru enzymów koniecznych do przetwórstwa. To istota m.in. fenyloketonurii, na którą obecnie bada się przesiewowo wszystkie dzieci w pierwszych dobach życia. Jeśli wynik jest pozytywny, to jedynie wprowadzenie restrykcyjnej diety na całe życie daje możliwości normalnego rozwoju. aby nie dochodziło do kumulacji nadmiernych ilości jednego z aminokwasów w tkankach ciała – zwłaszcza w układzie nerwowym. O innych zaburzeniach trawienia często dowiadujemy się o wiele później. Można jeszcze mieć alergię, w tym utajoną. Walczący układ immunologiczny, czyli istota alergii, nie sprzyja jasnemu myśleniu. Uogólniony stan zapalny jest też związany m.in. z depresją. Czyli – nie każdemu według listy, a każdemu według potrzeb i możliwości.
           
Czy więc w tych wszystkich rozpiskach nie ma ani krzty prawdy?
            Aż tak źle nie jest. Cynk jest potrzebny, omega-3 są potrzebne, polifenole są potrzebne, a wszystko to zawarte jest na przykład w... no właśnie, orzechach, awokado, bananach, a nawet w marchwi, cytrynie czy jogurcie greckim. ;) Inna sprawa, że trochę pomija się rolę witaminy D, żelaza, cukru (o tym planuję osobny artykuł), białka, bez których też nie będzie oczekiwanego efektu. Listy są po prostu ogromnym uproszczeniem i trochę zachęcają do wiary w magiczne właściwości jedzenia, a tu nie ma magii. Większość tych produktów z list to jedzenie mile widziane w diecie zdrowego człowieka, który stosuje profilaktykę, by zdrowym człowiekiem pozostać. Ni mniej, ni więcej. To nie brak jakiegoś produktu i nie zawsze mała ilość pojedynczego składnika w diecie pogrąża koncentrację, itp. Jadając ze smakiem cała listę produktów „na mózg”, nie pomożemy mu specjalnie, jeśli nie popracujemy np. nad anemią, którą rozwija się od ładnych paru lat. Pewnego pułapu wydajności nie przeskoczymy przy pomocy diety, ale możemy sobie stworzyć fizyczne możliwości do wyciągnięcia maksimum z tego, co mamy.
Jeśli ktoś jednak potraktuje taki artykuł-listę jako inspirację do wprowadzenia nieznanego albo dawno nie spożywanego produktu, to należy traktować jako korzyść. Pochwalam i zachęcam, dlatego, że opisywane jedzenie ogólnie sprzyja utrzymaniu zdrowia, a jeśli całość organizmu jest zdrowa, to i układ nerwowy może pracować prawidłowo. I to jest odpowiedź na pytanie: „co jeść na mózg”.